Sympathy for the devil
Apr. 22nd, 2010 12:16 pm![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Fandom: SPN
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (2/?)
Słów w tej części: 1 790
Pairingi: Dean/Castiel
A/N: Dla
ororcia
Becky spojrzała na stojącą w oknie matkę. Jej zdeterminowana twarz mówiła córce, że kobieta wierzy w nią całym swym sercem i bez względu na jej decyzje, zawsze będzie ją wspierać. Becky uśmiechnęła się z wdzięcznością, po czym wsiadła do złotego Mercedesa, przekręciła kluczyk, ostatni raz rzuciła okiem na dom jej dzieciństwa, po czym nacisnęła pedał gazu i z hukiem silnika oraz dźwiękami Metallici ruszyła w nieznaną przyszłość.
- Becky – powiedziała Mary Rosen łamiącym się głosem, a w jej oczach zaszkliły się łzy. – Tam jest Apokalipsa. Ja... wiesz, że oprócz ciebie nie mam nikogo.
Becky z trudem opanowywała chęć rozpłakania się. Pożegnania zawsze stały na pierwszym miejscu najtrudniejszych wyzwań. Przewyższały nawet napisanie wiarygodnego hetu z udziałem któregoś z braci Winchester oraz tygodniowy odwyk od fanfiction.
- Obiecuję ci, nie, ja przysięgam – Becky położyła lewą dłoń na sercu, po czym szybko się poprawiła i zamieniła ją na prawą – że wrócę z tej bitwy cało. I zwycięsko. Przysięgam na słowo kobiet Rosen.
Becky otarła pojedynczą łzę, która spływała po policzku mamy, po czym przytuliła ją tak mocno, jakby już nigdy nie miała tego powtórzyć. Ale wiedziała, że to nie jest ostatni raz. Odkąd skończyła czytać swoje opowiadanie, czuła, jak krew w jej żyłach stawała się gorętsza z każdą sekundą, przygotowując ją na spotkanie z tym, na co tak długo czekała. A Becky nie miała zamiaru wyjść z tego spotkania inaczej, niż jako zwycięzca.
- Do zobaczenia – wyszeptała, po czym wzięła z lady kuchennej kluczyki od samochodu i wyszła z domu.
Droga od drzwi do chodnika wydawała się niewytłumaczalnie długa i kiedy Becky w końcu znalazła się w swoim żółtym Mercedesie i ostatni raz spojrzała na okno, w którym stała jej mama (teraz łzy spływały jedna za drugą), musiała stoczyć sama z sobą naprawdę ciężką walkę, żeby nie wrócić biegiem do domu i nie przytulić jej raz jeszcze. W końcu spróbowała się uśmiechnąć – choć tak naprawdę zarówno jej, jak i mamie nic z tego nie wyszło – po czym drżącą ręką wsadziła kluczyk do stacyjki i przekręciła go. Silnik zawarczał tak głośno, że przestraszył siedzące na płocie sąsiada ptaki (Becky tylko raz słyszała Impalę odjeżdżającą sprzed jej domu i odgłos silnika Merca w niczym nie przypominał jej przyjemnego terkotu).
Becky nacisnęła pedał gazu – zbyt mocno i zbyt szybko uwalniając sprzęgło, samochód podskoczył najpierw do przodu, zanim ruszył jak podręcznik kierowcy nakazuje – a z głośników uderzył ją huk jednej z piosenek Metallici.
Skręciła głośność do minimum, po czym po pierwszym zakręcie nacisnęła hamulec i zatrzymała się na środku drogi. Kiedy położyła ręce i głowę na kierownicy, z jej oczu gęsto popłynęły łzy.
Ona nawet nie lubiła Metallici.
Serce samo podpowiadało jej dokąd ma jechać – w końcu miała do wypełnienia Misję, a te zawsze wiązały się z objawieniami i brakiem wątpliwości. Asfaltowa droga rozciągała się przed nią tak daleko, że znikała gdzieś za horyzontem, prowadząc w to, co nieznane i nieoczekiwane.
Kiedy Becky uporała się już ze swoim chwilowym załamaniem i wyjechała w końcu z miasteczka, w którym spędziła całe życie, uderzyły ją dwa zasadnicze problemy, z których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy.
Po pierwsze, nie miała pojęcia gdzie szukać Winchesterów. Oczywiście mogłaby zadzwonić do Chucka i zwyczajnie go o to zapytać, ale to by było za proste. Becky postanowiła, że nie wyśle Chuckowi nawet smsa, dopóki nie zrealizuje swojej misji. To znaczy Misji. Może kiedy zobaczy jak wiele dokonała sama, bez czyjejkolwiek pomocy, ujrzy w niej kogoś więcej, niż tylko oddaną fankę?
Mogła również zadzwonić do samych braci, ale to by z pewnością jeszcze bardziej skomplikowało jej, i tak już pogmatwaną, wyprawę. Sam i Dean byli wystarczająco zajęci ratowaniem świata, żeby zaprzątać sobie głowę jej pomysłami. No a poza tym, cały plan wziąłby w łeb. To musiało zostać zrealizowane z zaskoczenia.
W takim razie zostało jej tylko jedno wyjście.
- Barnes? Cześć, tu Becky. Nie, nic mi nie jest. Nie, moje życie nie jest zagrożone. Dzwonię z prośbą.
Jak to dobrze, że już jakiś czas temu udało jej się przekonać Damiena i Barnesa, że Sam i Dean Winchester to CI Sam i Dean Winchester. Potrzeba do tego było jednej nocy, dwóch czteropaków piwa i bardzo dużo pokazywania. Teraz stanowczo nie wystarczyłoby jej na to ani czasu, ani cierpliwości.
- Nie wiecie przypadkiem, gdzie mogą znajdować się Sam i Dean, co? CO? Dwa dni temu? A mówią, że Ameryka jest taka duża! Kocham was, Barnes. Koniecznie przekaż to Damienowi. I jeszcze to, że jak Apokalipsa się nareszcie skończy, to urządzę ogólnoświatowy konwent Supernaturala, a wy dostaniecie specjalnie wejściówki za kulisy. I zaproszenia na bankiet. – Becky jeszcze nikomu o tym nie mówiła, ale już miała gotowy plan całego konwentu, który zorganizuje. Jedyną przeszkodą, jaka stała jej na drodze, był fakt, że wszyscy potencjalni zaproszeni mogli go nie dożyć. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję. – Trzymajcie się i nie dajcie się zabić. Pa. – Becky zamknęła telefon i rzuciła go na siedzenie pasażera. – Jak to dobrze, że są jeszcze ludzie, na których zawsze można liczyć...
Teraz pozostawał jej tylko jeden problem.
Jak dojechać na miejsce.
Becky zatrzymała się na poboczu i wyciągnęła ze schowka mapę. Jej orientacja w terenie i wyobraźnia przestrzenna zawsze pozostawiały wiele do życzenia i dziewczyna przeklinała się teraz za to, że w porę nie pomyślała o zakupie systemu nawigacyjnego.
Ależ po co, myślała wtedy, w końcu Sam i Dean rzadko kiedy korzystali z map, co dopiero mówić o GPSach i innych cudach technologii. Ale życie Sama i Deana, które znała z kanonu, nie zawierało nawet połowy faktów z życia prawdziwych Winchesterów. Becky dopiero teraz zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, jak wielka przepaść dzieliła świat fikcyjny od rzeczywistości.
A to nawet nie był jeszcze początek.
Kiedy Becky przemierzała niekończące się drogi Ameryki, Sam, Dean i Castiel łączyli swe siły, by uporać się z Jeźdźcami Apokalipsy. Wspólna wola walki o przeżycie – a może tak naprawdę o miłość i przyjaźń – pomagała im przetrwać największe porażki. W tych krótkich chwilach, w których walczyli jeden u boku drugiego, mieli nawet wiarę w to, że mogą powstrzymać nadchodzący koniec świata. Razem.
- Ja pierdolę.
To wszystko, co Dean był w stanie powiedzieć, kiedy ujrzał skutki, jakie wywołało pojawienie się pierwszego Jeźdźca Apokalipsy – Wojny - w jednym z miasteczek na ich drodze.
- To wygląda jak cholerna trzecia wojna światowa.
Główna ulica, która kiedyś być może miała w sobie coś zabytkowego, teraz składała się z okopu po każdej jej stronie, pobojowiska, jak po przejechaniu opancerzonych czołgów, i kilkudziesięciu ciał, leżących bezładnie na całej jej długości.
- Spóźniliśmy się – stwierdził Sam bezbarwnym głosem. – Równie dobrze mógł już przejechać przez pół stanu i wybić tysiące ludzi.
- Jeszcze nie.
Dean i Sam równocześnie obrócili się, kiedy usłyszeli znajomy głos. Castiel stał tuż za nimi; wpatrywał się beznamiętnie w krajobraz po bitwie, ale Deanowi nie umknęło to, jak napięte były mięśnie wokół jego ust.
- Jeździec zostawia najpierw ostrzeżenie. Wiadomość o swoim przybyciu. To miasteczko nią jest.
- Wiadomość w sensie „pokłońcie się przede mną albo skończycie jak oni”? – zapytał Dean, nie spuszczając z Casa wzroku – jego spięta twarz była lepszym widokiem, niż dziesiątki ciał przed nimi.
- Wiadomość o tym, że to dopiero początek. Przedsionek piekła na Ziemi.
Bezradność, którą usłyszał w głosie Casa, sprawiła, że obraz po przejściu Wojny wydawał się już bardziej pocieszający od zrezygnowanego anioła.
- Jeźdźcom nie zależy na posłuszeństwie ludzi. Ich zadaniem jest zagłada człowieka i nic nie jest w stanie ich powstrzymać. To nie aniołowie, którzy mogą się zbuntować.
Ostatnie zdanie wypowiedział niemal z goryczą i Dean nie chciał myśleć o tym, jacy muszą być Jeźdźcy, skoro nawet anioł – upadły, bo upadły, ale wciąż anioł – mówił o nich z takim lękiem.
- Jest w ogóle coś, co możemy zrobić? I ile mamy czasu od ostrzeżenia do prawdziwego uderzenia? – zapytał Sam takim głosem, jakby tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi.
Nie byli na to jeszcze gotowi. Cóż, wątpili, że kiedykolwiek uda im się przygotować na to spotkanie, ale z pewnością wierzyli, że mają jeszcze trochę czasu (musieli wierzyć, w końcu pojawienie się Jeźdźców Apokalipsy to znak cholernego końca, prawda?).
- Trudno powiedzieć, kiedy zdecyduje się uderzyć, ale sądzę, że nie mamy więcej, niż tygodnia.
Dean powstrzymał się od głośnego zaklęcia. W tej sytuacji nawet by mu specjalnie dzięki temu nie ulżyło.
- Nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie, Cas – powiedział Sam, patrząc na anioła wyczekująco.
Castiel przez moment wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad dachami zniszczonych budynków, po czym spojrzał na Sama i powiedział:
- Nie możemy nic zrobić, by temu zapobiec. Kiedy Jeździec pojawi się na Ziemi, nie zniknie z niej do chwili, w której nie wypełni swojego zadania.
Na kilka minut zapanowała cisza, przerywana jedynie szelestem papieru, co jakiś czas podrywanego z ziemi przez wiatr.
- W takim razie... – zaczął Dean cicho, ale Sam mu przerwał.
- Nie.
Dean spojrzał na brata ze zdumieniem.
- Nie co?
- Nie powiesz Michałowi tak. Nie pozwolę ci na to.
- Chciałem powiedzieć – Dean przewrócił oczami, zirytowany, że nawet w takiej chwili nie dano mu wypowiedzieć jednej patetycznej kwestii – że w takim razie nie pozostaje nam nic innego, tylko przygotować się na tę krwawą jatkę najlepiej, jak możemy.
- Dean – zaczął Cas, przenosząc wzrok na starszego Winchestera – nie sądzę, żeby jakikolwiek człowiek był w stanie pokonać Jeźdźca Apokalipsy.
- Dlatego mamy ciebie – odpowiedział Dean, puszczając do Castiela oko. I nie tylko, dodał w myślach.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale nie wydaje mi się, bym mógł wam pomóc w inny sposób, niż jako osłona przed pierwszym uderzeniem.
- To byłoby bardzo bohaterskie i bardzo w twoim stylu, ale nie, w końcu czeka nas jeszcze trzech Jeźdźców, z pewnością się do czegoś przydasz.
Sam i Castiel spojrzeli po sobie, zastanawiając się, jak dużo tabletek przeciwbólowych musiał Dean wziąć, skoro nagle zaczął mówić tak, jakby czekała ich jakakolwiek przyszłość, wybiegająca poza najbliższy tydzień.
Szczerze mówiąc, Dean sam nie wiedział jak to się stało. W jednej chwili miał ochotę strzelić sobie w łeb, by nie musieć dalej przejmować się tą pieprzoną Apokalipsą (choć, znając jego szczęście, ktoś znowu by go pochwycił i uwolnił od wiecznego potępienia, nawet, jeśli nie miałby na to najmniejszej ochoty), a już w drugiej w jego głowie zaczął powoli kreślić się plan. Bardzo chory plan, na który nie wpadłby nawet po ośmiu kolejkach piwa.
- Skąd ten optymizm? – zapytał Sam podejrzliwie.
- W końcu nie mamy nic do stracenia, prawda? – odpowiedział Dean pytaniem, po czym odwrócił się i ruszył w stronę Impali. – Chodźcie, królewny, nie mamy całego dnia na rozpaczanie i załamywanie rąk.
Sam i Cas raz jeszcze wymienili zaniepokojone spojrzenia – Sam wzruszył ramionami i pokręcił głową, pokazując Castielowi, że nawet on nie rozumie swojego brata – i ruszyli posłusznie za Deanem do samochodu.
Kiedy już wszyscy znaleźli się w Impali i Dean przekręcał kluczyk w stacyjce, poczuł, jak coś delikatnie wibruje pomiędzy jego obojczykami. Gdy włożył dłoń za kołnierz koszuli, jego palce natrafiły na wisiorek.
Był gorący.
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (2/?)
Słów w tej części: 1 790
Pairingi: Dean/Castiel
A/N: Dla
![[livejournal.com profile]](https://www.dreamwidth.org/img/external/lj-userinfo.gif)
Rozdział 1
Becky spojrzała na stojącą w oknie matkę. Jej zdeterminowana twarz mówiła córce, że kobieta wierzy w nią całym swym sercem i bez względu na jej decyzje, zawsze będzie ją wspierać. Becky uśmiechnęła się z wdzięcznością, po czym wsiadła do złotego Mercedesa, przekręciła kluczyk, ostatni raz rzuciła okiem na dom jej dzieciństwa, po czym nacisnęła pedał gazu i z hukiem silnika oraz dźwiękami Metallici ruszyła w nieznaną przyszłość.
- Becky – powiedziała Mary Rosen łamiącym się głosem, a w jej oczach zaszkliły się łzy. – Tam jest Apokalipsa. Ja... wiesz, że oprócz ciebie nie mam nikogo.
Becky z trudem opanowywała chęć rozpłakania się. Pożegnania zawsze stały na pierwszym miejscu najtrudniejszych wyzwań. Przewyższały nawet napisanie wiarygodnego hetu z udziałem któregoś z braci Winchester oraz tygodniowy odwyk od fanfiction.
- Obiecuję ci, nie, ja przysięgam – Becky położyła lewą dłoń na sercu, po czym szybko się poprawiła i zamieniła ją na prawą – że wrócę z tej bitwy cało. I zwycięsko. Przysięgam na słowo kobiet Rosen.
Becky otarła pojedynczą łzę, która spływała po policzku mamy, po czym przytuliła ją tak mocno, jakby już nigdy nie miała tego powtórzyć. Ale wiedziała, że to nie jest ostatni raz. Odkąd skończyła czytać swoje opowiadanie, czuła, jak krew w jej żyłach stawała się gorętsza z każdą sekundą, przygotowując ją na spotkanie z tym, na co tak długo czekała. A Becky nie miała zamiaru wyjść z tego spotkania inaczej, niż jako zwycięzca.
- Do zobaczenia – wyszeptała, po czym wzięła z lady kuchennej kluczyki od samochodu i wyszła z domu.
Droga od drzwi do chodnika wydawała się niewytłumaczalnie długa i kiedy Becky w końcu znalazła się w swoim żółtym Mercedesie i ostatni raz spojrzała na okno, w którym stała jej mama (teraz łzy spływały jedna za drugą), musiała stoczyć sama z sobą naprawdę ciężką walkę, żeby nie wrócić biegiem do domu i nie przytulić jej raz jeszcze. W końcu spróbowała się uśmiechnąć – choć tak naprawdę zarówno jej, jak i mamie nic z tego nie wyszło – po czym drżącą ręką wsadziła kluczyk do stacyjki i przekręciła go. Silnik zawarczał tak głośno, że przestraszył siedzące na płocie sąsiada ptaki (Becky tylko raz słyszała Impalę odjeżdżającą sprzed jej domu i odgłos silnika Merca w niczym nie przypominał jej przyjemnego terkotu).
Becky nacisnęła pedał gazu – zbyt mocno i zbyt szybko uwalniając sprzęgło, samochód podskoczył najpierw do przodu, zanim ruszył jak podręcznik kierowcy nakazuje – a z głośników uderzył ją huk jednej z piosenek Metallici.
Skręciła głośność do minimum, po czym po pierwszym zakręcie nacisnęła hamulec i zatrzymała się na środku drogi. Kiedy położyła ręce i głowę na kierownicy, z jej oczu gęsto popłynęły łzy.
Ona nawet nie lubiła Metallici.
Serce samo podpowiadało jej dokąd ma jechać – w końcu miała do wypełnienia Misję, a te zawsze wiązały się z objawieniami i brakiem wątpliwości. Asfaltowa droga rozciągała się przed nią tak daleko, że znikała gdzieś za horyzontem, prowadząc w to, co nieznane i nieoczekiwane.
Kiedy Becky uporała się już ze swoim chwilowym załamaniem i wyjechała w końcu z miasteczka, w którym spędziła całe życie, uderzyły ją dwa zasadnicze problemy, z których wcześniej nawet nie zdawała sobie sprawy.
Po pierwsze, nie miała pojęcia gdzie szukać Winchesterów. Oczywiście mogłaby zadzwonić do Chucka i zwyczajnie go o to zapytać, ale to by było za proste. Becky postanowiła, że nie wyśle Chuckowi nawet smsa, dopóki nie zrealizuje swojej misji. To znaczy Misji. Może kiedy zobaczy jak wiele dokonała sama, bez czyjejkolwiek pomocy, ujrzy w niej kogoś więcej, niż tylko oddaną fankę?
Mogła również zadzwonić do samych braci, ale to by z pewnością jeszcze bardziej skomplikowało jej, i tak już pogmatwaną, wyprawę. Sam i Dean byli wystarczająco zajęci ratowaniem świata, żeby zaprzątać sobie głowę jej pomysłami. No a poza tym, cały plan wziąłby w łeb. To musiało zostać zrealizowane z zaskoczenia.
W takim razie zostało jej tylko jedno wyjście.
- Barnes? Cześć, tu Becky. Nie, nic mi nie jest. Nie, moje życie nie jest zagrożone. Dzwonię z prośbą.
Jak to dobrze, że już jakiś czas temu udało jej się przekonać Damiena i Barnesa, że Sam i Dean Winchester to CI Sam i Dean Winchester. Potrzeba do tego było jednej nocy, dwóch czteropaków piwa i bardzo dużo pokazywania. Teraz stanowczo nie wystarczyłoby jej na to ani czasu, ani cierpliwości.
- Nie wiecie przypadkiem, gdzie mogą znajdować się Sam i Dean, co? CO? Dwa dni temu? A mówią, że Ameryka jest taka duża! Kocham was, Barnes. Koniecznie przekaż to Damienowi. I jeszcze to, że jak Apokalipsa się nareszcie skończy, to urządzę ogólnoświatowy konwent Supernaturala, a wy dostaniecie specjalnie wejściówki za kulisy. I zaproszenia na bankiet. – Becky jeszcze nikomu o tym nie mówiła, ale już miała gotowy plan całego konwentu, który zorganizuje. Jedyną przeszkodą, jaka stała jej na drodze, był fakt, że wszyscy potencjalni zaproszeni mogli go nie dożyć. Ale zawsze trzeba mieć nadzieję. – Trzymajcie się i nie dajcie się zabić. Pa. – Becky zamknęła telefon i rzuciła go na siedzenie pasażera. – Jak to dobrze, że są jeszcze ludzie, na których zawsze można liczyć...
Teraz pozostawał jej tylko jeden problem.
Jak dojechać na miejsce.
Becky zatrzymała się na poboczu i wyciągnęła ze schowka mapę. Jej orientacja w terenie i wyobraźnia przestrzenna zawsze pozostawiały wiele do życzenia i dziewczyna przeklinała się teraz za to, że w porę nie pomyślała o zakupie systemu nawigacyjnego.
Ależ po co, myślała wtedy, w końcu Sam i Dean rzadko kiedy korzystali z map, co dopiero mówić o GPSach i innych cudach technologii. Ale życie Sama i Deana, które znała z kanonu, nie zawierało nawet połowy faktów z życia prawdziwych Winchesterów. Becky dopiero teraz zaczynała zdawać sobie sprawę z tego, jak wielka przepaść dzieliła świat fikcyjny od rzeczywistości.
A to nawet nie był jeszcze początek.
Kiedy Becky przemierzała niekończące się drogi Ameryki, Sam, Dean i Castiel łączyli swe siły, by uporać się z Jeźdźcami Apokalipsy. Wspólna wola walki o przeżycie – a może tak naprawdę o miłość i przyjaźń – pomagała im przetrwać największe porażki. W tych krótkich chwilach, w których walczyli jeden u boku drugiego, mieli nawet wiarę w to, że mogą powstrzymać nadchodzący koniec świata. Razem.
- Ja pierdolę.
To wszystko, co Dean był w stanie powiedzieć, kiedy ujrzał skutki, jakie wywołało pojawienie się pierwszego Jeźdźca Apokalipsy – Wojny - w jednym z miasteczek na ich drodze.
- To wygląda jak cholerna trzecia wojna światowa.
Główna ulica, która kiedyś być może miała w sobie coś zabytkowego, teraz składała się z okopu po każdej jej stronie, pobojowiska, jak po przejechaniu opancerzonych czołgów, i kilkudziesięciu ciał, leżących bezładnie na całej jej długości.
- Spóźniliśmy się – stwierdził Sam bezbarwnym głosem. – Równie dobrze mógł już przejechać przez pół stanu i wybić tysiące ludzi.
- Jeszcze nie.
Dean i Sam równocześnie obrócili się, kiedy usłyszeli znajomy głos. Castiel stał tuż za nimi; wpatrywał się beznamiętnie w krajobraz po bitwie, ale Deanowi nie umknęło to, jak napięte były mięśnie wokół jego ust.
- Jeździec zostawia najpierw ostrzeżenie. Wiadomość o swoim przybyciu. To miasteczko nią jest.
- Wiadomość w sensie „pokłońcie się przede mną albo skończycie jak oni”? – zapytał Dean, nie spuszczając z Casa wzroku – jego spięta twarz była lepszym widokiem, niż dziesiątki ciał przed nimi.
- Wiadomość o tym, że to dopiero początek. Przedsionek piekła na Ziemi.
Bezradność, którą usłyszał w głosie Casa, sprawiła, że obraz po przejściu Wojny wydawał się już bardziej pocieszający od zrezygnowanego anioła.
- Jeźdźcom nie zależy na posłuszeństwie ludzi. Ich zadaniem jest zagłada człowieka i nic nie jest w stanie ich powstrzymać. To nie aniołowie, którzy mogą się zbuntować.
Ostatnie zdanie wypowiedział niemal z goryczą i Dean nie chciał myśleć o tym, jacy muszą być Jeźdźcy, skoro nawet anioł – upadły, bo upadły, ale wciąż anioł – mówił o nich z takim lękiem.
- Jest w ogóle coś, co możemy zrobić? I ile mamy czasu od ostrzeżenia do prawdziwego uderzenia? – zapytał Sam takim głosem, jakby tak naprawdę nie chciał znać odpowiedzi.
Nie byli na to jeszcze gotowi. Cóż, wątpili, że kiedykolwiek uda im się przygotować na to spotkanie, ale z pewnością wierzyli, że mają jeszcze trochę czasu (musieli wierzyć, w końcu pojawienie się Jeźdźców Apokalipsy to znak cholernego końca, prawda?).
- Trudno powiedzieć, kiedy zdecyduje się uderzyć, ale sądzę, że nie mamy więcej, niż tygodnia.
Dean powstrzymał się od głośnego zaklęcia. W tej sytuacji nawet by mu specjalnie dzięki temu nie ulżyło.
- Nie odpowiedziałeś na moje pierwsze pytanie, Cas – powiedział Sam, patrząc na anioła wyczekująco.
Castiel przez moment wpatrywał się gdzieś w przestrzeń ponad dachami zniszczonych budynków, po czym spojrzał na Sama i powiedział:
- Nie możemy nic zrobić, by temu zapobiec. Kiedy Jeździec pojawi się na Ziemi, nie zniknie z niej do chwili, w której nie wypełni swojego zadania.
Na kilka minut zapanowała cisza, przerywana jedynie szelestem papieru, co jakiś czas podrywanego z ziemi przez wiatr.
- W takim razie... – zaczął Dean cicho, ale Sam mu przerwał.
- Nie.
Dean spojrzał na brata ze zdumieniem.
- Nie co?
- Nie powiesz Michałowi tak. Nie pozwolę ci na to.
- Chciałem powiedzieć – Dean przewrócił oczami, zirytowany, że nawet w takiej chwili nie dano mu wypowiedzieć jednej patetycznej kwestii – że w takim razie nie pozostaje nam nic innego, tylko przygotować się na tę krwawą jatkę najlepiej, jak możemy.
- Dean – zaczął Cas, przenosząc wzrok na starszego Winchestera – nie sądzę, żeby jakikolwiek człowiek był w stanie pokonać Jeźdźca Apokalipsy.
- Dlatego mamy ciebie – odpowiedział Dean, puszczając do Castiela oko. I nie tylko, dodał w myślach.
- Pochlebia mi twoja wiara we mnie, ale nie wydaje mi się, bym mógł wam pomóc w inny sposób, niż jako osłona przed pierwszym uderzeniem.
- To byłoby bardzo bohaterskie i bardzo w twoim stylu, ale nie, w końcu czeka nas jeszcze trzech Jeźdźców, z pewnością się do czegoś przydasz.
Sam i Castiel spojrzeli po sobie, zastanawiając się, jak dużo tabletek przeciwbólowych musiał Dean wziąć, skoro nagle zaczął mówić tak, jakby czekała ich jakakolwiek przyszłość, wybiegająca poza najbliższy tydzień.
Szczerze mówiąc, Dean sam nie wiedział jak to się stało. W jednej chwili miał ochotę strzelić sobie w łeb, by nie musieć dalej przejmować się tą pieprzoną Apokalipsą (choć, znając jego szczęście, ktoś znowu by go pochwycił i uwolnił od wiecznego potępienia, nawet, jeśli nie miałby na to najmniejszej ochoty), a już w drugiej w jego głowie zaczął powoli kreślić się plan. Bardzo chory plan, na który nie wpadłby nawet po ośmiu kolejkach piwa.
- Skąd ten optymizm? – zapytał Sam podejrzliwie.
- W końcu nie mamy nic do stracenia, prawda? – odpowiedział Dean pytaniem, po czym odwrócił się i ruszył w stronę Impali. – Chodźcie, królewny, nie mamy całego dnia na rozpaczanie i załamywanie rąk.
Sam i Cas raz jeszcze wymienili zaniepokojone spojrzenia – Sam wzruszył ramionami i pokręcił głową, pokazując Castielowi, że nawet on nie rozumie swojego brata – i ruszyli posłusznie za Deanem do samochodu.
Kiedy już wszyscy znaleźli się w Impali i Dean przekręcał kluczyk w stacyjce, poczuł, jak coś delikatnie wibruje pomiędzy jego obojczykami. Gdy włożył dłoń za kołnierz koszuli, jego palce natrafiły na wisiorek.
Był gorący.
no subject
on 2010-04-22 07:57 pm (UTC)I dobrze, że się dobrze pisze, supcio, om nom nom, i Trzynastka. :*