Sitting, waiting, wishing
Nov. 30th, 2010 06:33 pm![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Szczerze mówiąc, byłam pewna, że ten tasiemiec stanie się moim kolejnym niedokończonym projektem. Znalazłam jednak zeszyt, w którym kilka miesięcy temu napisałam większość tego rozdziału, z nudów zabrałam się za przepisywanie - i tak to się skończyło. Przepraszam.
Fandom: SPN
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (4/?)
Słów: 4 701 (jeszcze raz przepraszam)
A/N: Dla przypomnienia: w ostatnim odcinku Gabriel odnalazł Becky i powiedział jej, że ma dla niej zadanie specjalne, ale musi mu obiecać, że przez tydzień nie ruszy się z hotelu, w którym się zatrzymała. Dean za to dostał Boskie wskazówki odnośnie wojny z Lucyferem, według których niezbędna była pomoc ze strony archaniołów. Dean zwrócił się z prośbą do Gabriela, ale ich spotkanie przerwał Cas, który nie przyjął dobrze tego, że Dean zataił przed nim fakt kontaktu z Bogiem.
W tym rozdziale znowu nie będzie akcji. Obiecuję, że kiedyś się pojawi. Jako któryś bohater trzecioplanowy.
W obliczu końca świata najtrudniej jest pozostać sobą. Walczyć o własne przekonania, nie stracić do końca wiary w słuszność swoich działań, a nade wszystko – umieć sprzeciwić się najbliższym, jeśli tylko wie się, że czyni się to w imieniu większego dobra.
Ale jak tak naprawdę stwierdzić CZYM jest to większe dobro?
Dean obudził się i jęknął w poduszkę. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale po panującym w pokoju półmroku doszedł do wniosku, że na pewno jest stanowczo za wcześnie na właściwe funkcjonowanie.
Zakrył głowę kołdrą, ale nieustające trzaskanie drzwi samochodów i rozmowy dobiegające zza okna uniemożliwiały mu skupienie się na śnie (w którym jakaś czarnowłosa piękność już miała rzucić nim o łóżko, kiedy rzeczywistość spoza świadomości Deana brutalnie jej przerwała).
Wyciągnął spod poduszki telefon i zerknął na wyświetlacz. Była piąta. Środek nocy.
Jęknął raz jeszcze, po czym zrzucił z siebie kołdrę i przetarł oczy. Usłyszał dochodzące zza drzwi szuranie, a po chwili głos Bobby’ego.
- Dobrze, że jesteś na nogach. Potrzebuję pomocy w kuchni.
- Jasne, Bobby – mruknął Sam i Dean bez problemu wyobraził sobie jego półprzymknięte z zaspania oczy.
- Ściągnij z łóżka swojego brata, niech mu się nie wydaje, że będzie spał do południa.
- Żadnych złudzeń – wymamrotał Dean, zakrywając dłońmi twarz. Zaczął odliczać: - Dziesięć...
Stukanie butów Bobby’ego na drewnianych stopniach.
- Dziewięć, osiem...
Głośnie ziewnięcie i niewyraźne marudzenie Sammy’ego.
- Siedem, sześć, pięć...
Zamknięcie przez Sama drzwi do swojego pokoju na drugim końcu korytarza.
- Cztery, trzy...
Szuranie jego klapek na drewnianym parkiecie.
- Dwa, jeden…
Naciśnięcie klamki.
- Zero – skończył Dean grobowym głosem, kiedy zza drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Sama.
- Widzę, że nie śpisz – powiedział, uśmiechając się bezczelnie.
Dean zaklął pod nosem, nie odsłaniając twarzy.
- Bobby nas zagania do kuchni, w domu jest coraz więcej łowców – kontynuował, podchodząc do okna. – O cholera – wyjąkał, kiedy rozsunął zasłony.
- Co jest? – zapytał Dean z niepokojem.
- Chodź i zobacz.
Dean zeskoczył z łóżka i podszedł do brata.
- O kurwa.
Parking i pola go otaczające zapełnione były dziesiątkami samochodów, wokół których spacerowali ludzie, rozmawiając lub popijając tanie piwo. Co chwilę dojeżdżały kolejne auta i Dean zastanawiał się gdzie przyjeżdżający będą parkować, jak zabraknie już miejsca na terenach Bobby’ego.
- Nie wiedziałem, że Bobby ma tylu znajomych – wymamrotał Dean, podziwiając największe zbiorowisko zabytkowych samochodów, jakie kiedykolwiek widział.
- Przypuszczam, że w tej chwili są tu też znajomi znajomych znajomych – powiedział Sam, odrywają wzrok od widoku za oknem. – Ogarnij się i chodź na dół. Bobby naprawdę potrzebuje teraz pomocy.
Kiedy wyszedł z pokoju, Dean wygrzebał z torby ciuchy i ruszył do łazienki w korytarzu. Zimna woda nieco go obudziła, choć gdy spojrzał w lustro, zobaczył, że cienie pod jego oczami znowu się pogłębiły. Apokalipsa stanowczo nie miała dobrego wpływu na jego organizm.
Przebrał się, zmierzwił przyklapnięte po spaniu włosy i ziewając głośno, ruszył w stronę schodów.
- Dean Winchester! – usłyszał, zanim jeszcze zszedł z ostatniego stopnia.
Rozejrzał się dookoła – wszyscy zebrani w przedpokoju ludzie (każdy ociekający święconą wodą z pułapki Bobby’ego) patrzyli prosto na niego. Próbował zlokalizować źródło tego entuzjastycznego okrzyku, ale nikogo nie rozpoznał.
- Eee… Dzień dobry – powiedział, zwracając się do wszystkich i do nikogo w szczególności.
W końcu na przód tłumu wyszedł siwy mężczyzna, na oko szcześćdziesięcioletni, który uśmiechał się promiennie i wyciągał w stronę Deana ręce, jakby chciał go w nich zamknąć i już nigdy nie wypuścić. Dean wzdrygnął się na tę myśl.
- Dean Winchester. Wykapany syn swojego ojca, choć z niewątpliwym urokiem osobistym odziedziczonym po matce. – Mężczyzna złożył przed sobą ręce w niemal nabożnym geście i przyglądał się Deanowi z nieskrywanym uwielbieniem.
Dean zamrugał kilkakrotnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Jeszcze nigdy w swoim bogatym w różne bzdury życiu nie słyszał takich idiotyzmów na temat własnej osoby, i to padających z ust kompletnie mu nieznanego człowieka.
- Och, zamknij się, Martino.
Dean obrócił się i zobaczył kobietę, ze zniesmaczeniem przypatrującą się mężczyźnie.
- Jesteś ostatnią osobą, od której chłopak chciałby słuchać o Mary i Johnie.
Mężczyzna spojrzał na nią spod byka, wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, nie unikając kontaktu ze święconą wodą przy drzwiach.
- Nie zwracaj na niego uwagi, to stary idiota i oszust, który zawsze zazdrościł Johnowi twojej matki. Dziwię się, że w ogóle odważył się odpowiedzieć na alarm Bobby’ego – powiedziała kobieta, podchodząc do Deana. – Jestem Corinne Vessey, przyjaciółka twojej mamy z czasów liceum.
- Dean Winchester, miło mi. Nie miałem pojęcia, że ktoś z najbliższych znajomych rodziców jeszcze żyje.
Dean przyglądał się kobiecie z fascynacją. Była w podobnym wieku, co Ellen, i gdyby nie ilość zmarszczek, wyglądałaby na zupełnie młodą osobę.
- Ukrywałam się – odparła Corinne z goryczą. – Wyjechałam do Europy i nie zatrzymywałam się w żadnym miejscu dłużej, niż to było konieczne. Miałam też pomoc, dzięki której byłam praktycznie nienamierzalna. Wróciłam dopiero, kiedy dostałam wiadomość od Bobby’ego o apokalipsie.
- Core?
Dean i Corinne obrócili się jednocześnie.
- Bobby! – zawołała kobieta i podeszła, by go uściskać.
Dean przypatrywał się im przez chwilę z uśmiechem, po czym przypomniał sobie o wciąż obserwujących go ze wszystkich stron parach oczu i szybko wycofał się do kuchni.
Pierwszym, co przykuło jego uwagę, gdy zamknął za sobą drzwi, był Cas. Cas, który najwyraźniej robił właśnie jajecznicę.
- Cas! – wykrzyknął Dean z ulgą.
Sam spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Dzień dobry, Dean – odpowiedział Castiel ze stoickim spokojem, nie podnosząc nawet wzroku znad patelni, na której pieczołowicie rozbijał jajka.
- Ja… Ty… - zaczął Dean, ale nie wiedział jak skończyć, żeby uniknąć wplątywania się w całą historię przy Samie.
- Stary, co z tobą? Zachowujesz się tak, jakbyś zobaczył Lucyfera, nie Casa. – Sam patrzył raz na Castiela, który wciąż z uporem maniaka rozbijał kolejne jajka, raz na Deana, stojącego w drzwiach i wpatrującego się w Casa z otwartymi ustami.
Kiedy żaden z nich nie odpowiadał przez dłuższą chwilę (Dean był wdzięczy w duchu Castielowi za to, że nie wyciągnął kwestii Boga na stół kuchenny, pod samym nosem Sama), Sam wzruszył ramionami, po czym zerknął na patelnię Castiela.
- Cas! – zawołał, kiedy anioł machinalnie wziął kolejne jajko do ręki. – To ma być jajecznica, nie zupa!
Castiel spojrzał na Sama, przekrzywiając lekko głowę.
- Nigdy nie robiłem jajecznicy.
- Pomogę ci – powiedział szybko Dean, ruszając w stronę stołu. – Nauczysz się od samego mistrza.
Wziął od Castiela patelnię i przelał część jej zawartości do stojącego na kuchence garnka.
- Chodź tutaj – powiedział, machając na Casa ręką.
Anioł podszedł posłusznie, choć cały czas zachowywał bezpieczną odległość.
- Idę zanieść te kanapki – mruknął Sam, patrząc z niechęcią na drzwi.
Dean odwrócił się w jego stronę.
- Też czujesz się wśród nich jak pięciolatek na zjeździe rodzinnym?
Mina Sama dała mu twierdzącą odpowiedź.
- Cena sławy. – Dean uśmiechnął się szeroko, odprowadzając Sama wzrokiem.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Dean odstawił patelnię na kuchenkę i spojrzał na Castiela.
- Cas, posłuchaj mnie – zaczął, po czym na moment zamilkł, przygryzając wargę.
Pół nocy myślał nad tym, co powie, kiedy następnym razem spotka się z Castielem. Ale konwersacje przeprowadzane w głowie dziwnym trafem zawsze wypadały o niebo lepiej, niż te w rzeczywistości.
- Nie musisz się tłumaczyć. Nie powinienem był się unosić – powiedział spokojnie Cas, zanim Dean mógł kontynuować.
Dean zamrugał kilkakrotnie, wpatrując się w Casa ze zdziwieniem.
- Co?
Cas nareszcie na niego spojrzał, ale Dean nie był w stanie dostrzec w jego oczach niczego, co dałoby mu jakąś wskazówkę.
- Nie powinienem był się tak zachować. Byłem, jak wy to nazywacie, egocentrykiem. Powinienem mieć więcej wiary.
- O czym ty, do cholery, mówisz? – Dean zaczynał odnosić wrażenie, że apokalipsa miała tak samo fatalny wpływ na psychikę Casa, jak na jego organizm.
- Zostałeś wybrany przez Boga. Jestem aniołem Pana, powinienem to zrozumieć, a nie przedkładać własne problemy z wiarą nad ciebie. Ja…
Dean zaczął kręcił z niedowierzaniem głową, ale Castiel nie pozwolił sobie przerwać.
- Moim zadaniem jest stać przy tobie bez względu na wszystko. To, że przemówił do ciebie Bóg, powinno tylko umocnić moją wiarę, a nie jeszcze bardziej ją nadszarpnąć.
- Do diabła, Cas, przestań!
Teraz to Castiel zamrugał kilkakrotnie, a Dean wreszcie dojrzał w jego oczach zdumienie. To już było coś.
- Nigdy więcej nie opowiadaj przy mnie takich bzdur! Tego się nie da słuchać!
W tym momencie drzwi do kuchni otworzyły się energicznie.
- Przepraszam, szukałem łazienki – powiedział nieznany Deanowi mężczyzna z zakłopotaniem, po czym szybko zamknął drzwi i w pomieszczeniu znowu zapanowała cisza.
- Posłuchaj. Nie chcę, żebyś był tutaj, w środku tej pierdolonej apokalipsy, tylko dlatego, że wszystkim się wydaje, że jestem cholernym wybrańcem. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie tak traktował po tym wszystkim, co już spieprzyłem!
- Więc jak mam cię traktować?
Dean miał ochotę przyłożyć Casowi patelnią, którą znowu ściskał w ręce.
A może jednak sobie. Casowi i tak by to nie pomogło.
- Jak do tej pory! Jak Deana Winchestera z całym dobrodziejstwem i przekleństwem inwentarza.
Cas wpatrywał się teraz w niego tak intensywnie, jakby za wszelką cenę chciał dostrzec za jego słowami grę. Dean westchnął.
- Odkąd zbuntowałeś się przeciwko niebu, jakoś nie bardzo martwiłeś się o to, co trzeba zrobić. Przed chwilą użyłeś słowa „powinienem” tyle razy, że zaczynam się zastanawiać, czy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ktoś nie zrobił ci prania mózgu. Cas, na litość wszystkich nieistniejących bogów, myśl za siebie! Albo nie myśl wcale, ale przynajmniej nie zachowuj się jak idiota tylko dlatego, że świat ci tak każe.
Castiel odwrócił nareszcie wzrok – Dean miał nadzieję, że to dlatego, że jego wewnętrzny rentgen pomógł mu zobaczyć sens jego słów.
- Chyba poczułem się nieco… zagubiony.
Powiedział to tak żałosnym głosem, że Dean nie wiedział, czy bardziej ma ochotę się roześmiać, czy poklepać go po głowie.
- Najpierw byłem przekonany, że Bóg karze mnie za to, że się zbuntowałem i stanąłem u twojego boku. Potem dał ci znak, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Nie wiedziałem już co myśleć.
- Najważniejsze, żebyś, jakkolwiek kliszowo to nie brzmi, myślał samodzielnie. Jesteśmy w końcu ostatnim bastionem wolnej woli, pamiętasz? – Dean uśmiechnął się szeroko do Casa.
- To znaczy, że nie przeszkadza ci moja złość na ciebie za to, co przede mną ukrywałeś? – Cas spojrzał na Deana z podejrzaną wręcz niewinnością.
Dean roześmiał się.
- Wolę to, niż litanie do mojej osoby jako najnowszego świętego.
- W takim razie pozwolę sobie zrobić coś, na co mam ochotę od wczoraj.
Drzwi do kuchni ponownie się otworzyły.
- Hej, co z tą…
Zanim Dean zdążył zorientować się co się dzieje, Cas przyłożył mu pięścią w sam środek policzka. Dean zrobił krok do tyłu i musiał złapać się zlewozmywaka, żeby nie upaść.
Cas strzepnął dłoń, nawet nie udając, że uderzenie kosztowało go choć odrobinę wysiłku.
- Teraz rozumiem, dlaczego uznajecie to za dobry sposób rozwiązywania problemów. Od razu mi lepiej.
Sam stał oniemiały w drzwiach i spoglądał z przerażeniem na Casa.
- Cas, co do cholery…
Dean potrząsnął głową i spojrzał na Castiela, uśmiech sam cisnął mu się na usta, pomimo rozlewającego się po lewej stronie twarzy odrętwienia.
- Teraz jesteśmy kwita?
Castiel skinął głową, unosząc lekko kącik ust.
- Dean. Cas. Wciąż tu jestem. – Sam skrzyżował ręce na piersi i stał oparty o framugę.
- To było… - zaczął Dean.
- Wyrównanie rachunków. Stara sprawa, ale trzeba było to załatwić, żeby oczyścić atmosferę – skłamał lekko Cas.
Sam nie wyglądał na przekonanego, ale wtedy coś innego przykuło jego uwagę.
- Kiedy bawiliście się w swój fight club, spaliliście śniadanie dla połowy łowców. Brawo, mistrzowie.
Dean i Cas spojrzeli na siebie.
- Jesteś najgorszym nauczycielem, jakiego widziałem. Jednak wolę, żeby to Sam mnie uczył. – Castiel rzucił Deanowi spojrzenie pełne politowania i zwrócił się w stronę Sama.
Dean pokręcił głową, marudząc pod nosem. Sam wciąż spoglądał na niego i Casa, jakby przyłapał ich na zabawie w księżniczki, ale na razie dał sobie spokój i ruszył w stronę kuchenki, by pokazać Castielowi jak nie zepsuć najprostszej potrawy na świecie.
Łowcy dojeżdżali przez cały dzień. Wieczorem było ich tak wielu, że ostatni przyjezdni musieli parkować przy drodze, oddalonej od domu Bobby’ego o milę.
Większość z nich miała nocować w swoich samochodach, każdy zaopatrzony w niezbędną broń i diabelską pułapkę wyrysowaną na dachu, ale ci, którzy przyjechali z innymi, musieli znaleźć sobie kawałek miejsca u Bobby’ego.
W pokoju Deana zadokowało się pięciu podstarzałych łowców, którzy już wczesnym wieczorem wprawili się w stan, pozwalający im bez skrępowania odśpiewywać repertuar country, jakiego nie powstydziłaby się najstarsza szafa grająca.
Dean zabrał swoją kurtkę, uprzejmie odmawiając dołączenia do imprezy, i ruszył w kierunku pokoju Sama.
- Hej, Sammy, masz kawałek podłogi do oddania?
Sam siedział na dywanie, otoczony młodymi łowcami (uwaga Deana natychmiast zarejestrowała uroczą blondynkę, siedzącą najbliżej jego brata) i wyglądał, jakby właśnie był w trakcie spotkania z kumplami z podstawówki.
- Przykro mi, stary, wszystkie miejsca zajęte. Ale możesz się przysiąść, rozmawiamy właśnie o najdurniejszych sprawach, jakie mieliśmy.
- Dzięki, ale chyba pójdę się przejść. Może na ganku jest jeszcze miejsce – odpowiedział Dean z irytacją, po czym zamknął drzwi i ruszył w stronę schodów, przeklinając pod nosem urok osobisty i nowo odrośniętą grzywkę brata (którą uważał za sprawcę całego swojego obecnego nieszczęścia).
Gdy był w połowie korytarza, okno na jego końcu otworzyło się i do środka wleciała biała karteczka. Dean podniósł ją z ziemi i rozłożył.
Małe rendez-vous na tyłach domu?
Pod spodem znajdował się soczyście czerwony, obsypany brokatem odcisk ust. Dean zmiął karteczkę, po czym szybko zbiegł po schodach i podszedł do drzwi, starając się nie rzucać nikomu w oczy. Kiedy szedł między wrakami samochodów (co chwilę słyszał głosy łowców, dobiegające z równoległych alejek), rzucił cicho:
- Cas?
Nie musiał się zatrzymywać ani odwracać głowy – w następnej sekundzie usłyszał spokojny krok obok siebie i poczuł poły płaszcza, delikatnie muskające jego nogę.
- Gabriel?
Dean skinął głową.
- Miejmy nadzieję, że nie sprowadził archaniołów w sam środek zgromadzenia łowców.
Dean nie odpowiedział. Plan, który wydawał mu się tak genialny na początku, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej idiotyczny i Dean zaczynał mieć wątpliwości, czy powierzenie Gabrielowi tak ważnej misji było w jakimkolwiek stopniu rozsądne.
- Dastiel w całej okazałości! Widzę, że sprzeczka kochanków zakończyła się słodkim pogodzeniem, co?
Dean spojrzał podejrzliwie na Gabriela, który stał z wyciągniętymi w ich stronę ramionami i wyglądał na tak uradowanego, jak dziecko na widok kilkupiętrowego tortu.
- Dastiel? – Castiel zmarszczył brwi.
Gabriel westchnął teatralnie i opuścił z głośnym klapnięciem ręce.
- Becky ci to wyjaśni, jak już się spotkacie.
- Co Becky ma z tym wspólnego?
Dean nienawidził uczucia ogłupienia, które zawsze ogarniało go w towarzystwie Gabriela.
- Na razie jeszcze nic, ale będzie miała bardzo dużo do powiedzenia. – Gabriel uśmiechnął się tajemniczo, po czym spoważniał. – Pewnie nie wierzyłeś, że uda mi się coś zrobić w kwestii twojej desperackiej prośby, co?
Dean nie odpowiedział, na co Gabriel zareagował pokręceniem głowy z udawanym smutkiem.
- Nikt nigdy nie docenia Gabe’a. A ja – mam informacje, za które będziecie mieli ochotę mnie wyściskać. A może nawet ucałować, choć z tym, proszę, powstrzymajcie się, aż przygotuję się na to psychicznie.
Na moment zapadła cisza.
- Więc? – zapytał Dean ze zniecierpliwieniem.
- Ech, zawsze musisz zepsuć przedstawienie. Nawet nie pozwolisz napięciu wypełnić powietrza wokół nas.
- Gabriel – powiedział Castiel ostrzegawczym głosem.
- Rzeczywiście się dobraliście – mruknął anioł, po czym zaczął spacerować powoli. – Niech wam będzie. Jeździec uderzy za pięć dni, miejsce masz zapisane na karteczce ode mnie. No nie otwieraj jej teraz, daj mi skończyć!
Dean przewrócił oczami, ale schował posłusznie liścik z powrotem do kieszeni.
- Jak się spodziewałem, archaniołowie nie byli szczęśliwi, kiedy im opowiedziałem o pomyśle tatusia. Mam wrażenie, że Lucyfer był u nich przede mną i zdążył im dodatkowo namieszać w głowach.
- Uwierzyli mu? – zapytał Castiel.
- Mają pewne… wątpliwości. Zaczynają kwestionować decyzje Ojca, który najpierw pozwala zesłać na ziemię apokalipsę, a potem rzuca ludziom koło ratunkowe. Na szczęście nie mają tak dużo silnej woli, żeby bez zastanowienia zbuntować się przeciwko większości braci. – Spojrzał na Castiela poważnie i Dean mógł niemal przysiąc, że dostrzegł w jego oczach podziw. – Wysłuchali mnie i obiecali to przemyśleć – skończył, po czym zatrzymał się i spojrzał z wyczekiwaniem na Deana i Castiela.
- To wszystko? – zapytał w końcu Dean.
- To wszystko? – oburzył się Gabriel. – To wszy… Nie wierzę. Naraziłem swoje cenne życie dla waszej i tak już prawie przegranej sprawy, a ty się pytasz, czy to wszystko? Winchesterowie! Zawsze oczekują, że cały świat będzie nastawiał za nich swój tyłek! – skończył dramatycznie i zniknął, a gdzieś niedaleko rozległ się grzmot pioruna.
- Większej królowej dramatu w życiu nie widziałem – prychnął Dean.
- Przynajmniej wiemy kiedy i gdzie się przygotować.
Dean wyciągnął z kieszeni liścik od Gabriela.
- To jakieś pół dnia drogi stąd. Jutro zbierzemy łowców i przekażemy im wiadomość.
Zaczęli iść z powrotem w stronę parkingu przed domem.
- Uwierzą ci? – zapytał Castiel, nie odwracając głowy w stronę Deana.
- W to, że jakimś cudownym sposobem zdobyłem z nieba informację o planach jeźdźca apokalipsy?
Castiel skinął głową.
- Jeśli nie, to zawsze mamy ciebie. Pokażesz im kilka anielskich sztuczek, żeby nie mieli wątpliwości co do moich wtyk w niebie i na ziemi.
Dean zerknął kątem oka na Castiela, który uśmiechnął się delikatnie.
- Widzę, że ci się humor poprawił. Przyznaj, od dawna miałeś ochotę mi przyłożyć.
- Tak, to też. Ale nie tylko, dzisiejsza wizyta Gabriela upewniła mnie w tym, że mamy jakąś szansę. Nawet jeden archanioł po naszej stronie to znacznie więcej, niż mogliśmy oczekiwać.
Dean z zadowoleniem zauważył powrót cząstki „my”, do której tak już zdążył się przyzwyczaić.
- Szalony plan jest lepszy od żadnego, co?
Castiel przytaknął i zatrzymał się. Dean nawet nie zauważył, jak dotarli przed ganek.
- Powinieneś iść się przespać. Od jutra może już nie być na to czasu.
- Nie mam gdzie – powiedział Dean tonem obrażonego dziecka. – W moim pokoju odbywa się konkurs karaoke na najgorsze wykonanie piosenki country, a cała reszta jest zajęta. Nawet mój wyrodny brat zdradził mnie dla jakiejś miss Utah.
Castiel westchnął, jak na niego wyjątkowo słyszalnie.
- Nie możesz zostać na zewnątrz, to nie jest bezpieczne.
- Więc przesiedzę całą noc na ganku.
Żeby poprzeć słowa czynem, Dean wszedł po schodkach na ganek i usiadł na ławce ze zdeterminowanym wyrazem twarzy.
- Nie wiem jaka jest winchesterowska definicja zwrotu „na zewnątrz”, ale dla reszty świata to chyba oznacza przestrzeń na wolnym powietrzu. – Cas wszedł po schodkach i stanął nad Deanem. – Podnieś się.
Dean spojrzał na niego z konsternacją, ale wstał posłusznie. Kiedy znowu spojrzał na ławkę, leżały na niej dwa koce i poduszka.
- Jak już bawiłeś się w Harry’ego Pottera, to nie mogłeś wyczarować całego łóżka?
Spojrzenie Castiela wyrażało więcej, niż wszystkie obelgi, jakie mogłyby przyjść Deanowi do głowy w ciągu pięciu sekund.
- Okej, żartowałem – powiedział Dean, po czym usiadł na ławce, skopnął buty i przykrył się pod kocem. – O cholera, grzeje lepiej, niż trzy kieliszki szkockiej.
- Anielska sztuczka, jak ty to nazywasz.
Dean spojrzał na Casa, który wciąż stał przy balustradzie i wpatrywał się w wycieraczkę pod drzwiami.
- Chyba nie zamierzasz tak stać całą noc?
Castiel popatrzył na niego.
- Ktoś musi cię pilnować, jak już byłeś na tyle uparty, żeby spać na zewnątrz.
- Miałem na myśli – powiedział Dean ze zniecierpliwieniem – że mógłbyś sobie usiąść. Zmieścimy się tu obaj.
Castiel spojrzał z powątpiewaniem na ławkę.
- Och, daj spokój, nie kopię przez sen. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Cas zrobił w końcu krok w stronę Deana i usiadł sztywno na końcu ławki. Dean podniósł głowę i spojrzał na jego profil (Castiel jak zwykle z godnym podziwu zainteresowaniem wpatrywał się w bliżej nieokreśloną przestrzeń). Pomyślał o tych wszystkich bajkach o aniołach stróżach i z rozbawieniem doszedł do wniosku, że w jego życiu szczególnie dużo nieprawdopodobnych historii miało swoje odbicie w rzeczywistości. Na szczęście ta jedna przynajmniej nie zamieniła się w koszmar.
- Branoc, Cas – powiedział, układając się na boku.
Jedną stopą dotknął przypadkowo uda Casa i na moment zamarł, czekając, czy Castiel jakoś zareaguje.
- Dobranoc, Dean – odpowiedział tylko i Dean rozluźnił się i parsknął bezgłośnie śmiechem, nazywając się w myślach małą dziewczynką.
To była pierwsza noc od kilku miesięcy (a może nawet od powrotu z piekła), kiedy nie śnił żadnych koszmarów.
Bezczynność to przymiot mięczaków. Tylko ludzie czynu zasługują na miano bohaterów.
Becky być może trudno było nazwać bohaterką z krwi i kości, ale na pewno nie pozwalała sobie wmawiać, że powinna siedzieć na miejscu, bo tak będzie dla niej najbezpieczniej.
Bezpieczeństwo w czasie apokalipsy?
Dobry żart.
Becky od kwadransa chodziła nerwowo pomiędzy łóżkiem, oknem i walizką. Od chwili, w której obudziła się po nocy pełniej najbardziej nienormalnych snów w jej życiu (a miewała ich naprawdę wiele), wiedziała, że ma tylko dwa wyjścia, kiedy zejdzie do recepcji: albo weźmie torby, zapłaci za nocleg i czym prędzej pobiegnie do samochodu, albo – ku satysfakcji recepcjonisty, z pewnością – poprosi o przedłużenie pobytu i zapyta o restaurację. Bo naprawdę zaczynała umierać z głodu, a wszystkie zapasy, które przygotowała jej mama, zjadła poprzedniego wieczoru – Becky wyjątkowo źle znosiła sytuacje stresowe i potrzebowała wielu tysięcy kalorii, żeby przetrwać je w jak najbardziej nieszkodliwy sposób.
Pu burzliwej wymianie zdań pomiędzy jej trzema wewnętrznymi ja postanowiła, że zostanie na próbę jeszcze jeden dzień i zobaczy, jak sprawy potoczą się dalej.
Kiedy dotarła do holu, przywitał ją promienny uśmiech recepcjonisty.
- Jak minęła noc? – zapytał konwersacyjnym tonem.
- Tragicznie – mruknęła Becky.
- Och – mężczyzna jak na zawołanie przybrał zmartwiony wyraz twarzy. – Mam nadzieję, że kolejna będzie lepsza.
- Skąd pan wie, że planuję tu zostać na dłużej? – Becky spojrzała na niego podejrzliwie.
Recepcjonista nawet nie wyglądał na zmieszanego.
- Wyczułem to w chwili, w której przekroczyła pani próg naszego hotelu. – Jego uśmiech, wbrew wszelkim prawom biologii, poszerzył się jeszcze bardziej.
Becky zaczynała się czuć jak w jakimś przerażającym miasteczku, gdzie wszyscy są dla siebie obrzydliwie uprzejmi, mówią „och”, przybierając wyraz pyska smutnego szczeniaczka, i częstują przyjezdnych lukrowanymi babeczkami, a wszystko po to, by na koniec pożreć ich jako główne danie na święto Dziękczynienia albo powiesić jako ozdobę na olbrzymiej choince.
- Na razie na jedną dobę. Jutro zdecyduję co dalej.
- Nie ma problemu. Jak pani widzi, nie jesteśmy zbyt obłożeni. Poza panią w hotelu jest tylko jeden gość. Pewnie spotkacie się w restauracji albo barze.
- Restauracja, tak. Gdzie mogłabym coś zjeść?
- Za schodami w prawo, na końcu korytarza. Życzę smacznego. – Recepcjonista obdarzył Becky na pożegnanie jeszcze jednym uśmiechem, na widok którego po jej plecach przebiegły ciarki.
Becky ruszyła niepewnie we wskazanym kierunku, zastanawiając się, czy nie pcha się właśnie w paszczę lwa i czy nie skończy jako przystawka dla obsługi hotelu. Z drugiej strony, pomyślała, Gabrielowi ponoć zależało na jej bezpieczeństwie, więc raczej nie zostawiłby jej gdzieś, gdzie ktoś planował ją zjeść.
- Dzień dobry – usłyszała Becky, kiedy tylko otworzyła drzwi opatrzone tabliczką „Restauracja”.
Przy wejściu stał kelner w biało-bordowym uniformie i – oczywiście – prezentował iście hollywoodzki uśmiech, odsłaniający idealnie białe zęby. – Zapraszam do stolika.
Becky ruszyła za nim posłusznie i pozwoliła zaprowadzić się do miejsca przy oknie.
- Za moment podamy pani dania. Do picia kawa, herbata, sok czy mleko? A zresztą, po co się ograniczać do jednego wyboru? Przyniosę wszystko – skończył szybko, zanim Becky zdążyła w ogóle zareagować.
Odprowadziła go wzrokiem (zamrugała kilkakrotnie, bo miała dziwne wrażenie, że rozpłynął się w powietrzu w drzwiach do kuchni, ale najwyraźniej była wciąż niewyspana), po czym rozejrzała się po sali. Jeden stolik był zastawiony, ale Becky nie widziała osoby przy niej siedzącej, bo zasłaniały ją wysokie palmy w donicach.
- Bardzo proszę.
O mały włos nie przewróciła się razem z krzesłem, bo próbowała wychylić się, żeby zobaczyć twarz drugiego gościa.
- Życzę smacznego. – Kelner skinął głową z uśmiechem i oddalił się w stronę kuchni.
Becky spojrzała z fascynacją na swój stolik, na którym znajdowały się cztery porcelanowe dzbanki, tyle samo filiżanek, pięć rodzajów pieczywa, płatki w trzech smakach, świeże warzywa i soczyste owoce, sery i wędliny, a w końcu talerz kruchych ciasteczek i babeczek. Nie miała pojęcia jak to wszystko zmieściło się na jej stoliku, a przede wszystkim - jak to się stało, że dwugwiazdkowy hotel serwuje posiłki godne Hiltona.
- Wątpliwości wątpliwościami – mruknęła do siebie, biorąc do ręki sztućce – ale dobre śniadanie z samego rana jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
Kiedy Becky najadła się już na pół dnia (i upchnęła do kieszeni bluzy zapakowane w serwetki ciasteczka na później), wyszła z restauracji i skierowała się w stronę swojego pokoju. Na ostatnich stopniach schodów usłyszała głosy, dobiegające z piętra wyżej. Wychyliła się przez balustradę i zadarła głowę do góry, ale nie dostrzegła nikogo, za to zaczęła wyłapywać strzępki rozmowy.
- Z jakiej racji mamy go słuchać?
Drugi rozmówca mówił znacznie ciszej, dlatego Becky, wiedziona wrodzoną ciekawością (zakrawającą często na wścibskość, jak mówiła jej mama), weszła jeszcze na kilka stopni i, przyciśnięta do ściany, wytężyła słuch.
- …chyba nie chcesz wylądować na koniec, w razie ewentualnej wojny, po niczyjej stronie, co? Jak nie masz za sobą przynajmniej jednego wyższego brata, to równie dobrze już teraz możesz się pakować i – och! Ale przecież my nie mamy dokąd uciec!
- Dobra, rozumiem! – Pierwszy mężczyzna był wyraźnie zirytowany. – Po prostu nie wiem, dlaczego obstajemy przy tym bałwanie.
- Ja go całkiem lubię. Jako jedyny z nich wszystkich ma poczucie humoru.
Na górze zapadła cisza i Becky już miała zacząć się wycofywać, kiedy drugi mężczyzna znowu się odezwał.
- Po prostu zróbmy to, o co nas prosił, okej? Jeszcze tydzień w tym miejscu nas tak wiele nie kosztuje, a przynajmniej mamy zapewniony spokój od Lucy’ego.
- Marzę o dniu, w którym wreszcie zobaczę Azję. Albo Australię. Ta dziura w każdej cholernej sekundzie przypomina mi o tym, że nie mogę wrócić do domu.
- Wiem. Dlatego warto dać mu szansę, bo choć szczerze wątpię w to, że z pomocą ludzi uda mu się cokolwiek osiągnąć, zawsze to lepsze, niż siedzenie z założonymi rękami i czekanie na dzień, w którym nasz brat wprowadzi dyktaturę.
Becky była tak skupiona na podsłuchiwaniu, że nie poczuła nawet, jak jej komórka wibruje, by po chwili wydać z siebie przerażający pisk odebranego smsa. Mimowolnie podskoczyła ze strachu, straciła równowagę i prawdopodobnie spadłaby ze schodów, gdyby u jej boku nie pojawiło się w jednej sekundzie dwóch pracowników hotelu, którzy chwycili ją za ramiona.
- Proszę uważać, te schody są dość wysokie i upadek mógłby się źle skończyć – powiedział jeden z nich łagodnym tonem.
Serce Becky wykonywało właśnie szaleńczy taniec w jej klatce piersiowej i była pewna, że musi być kompletnie zielona na twarzy.
- Dzię… dziękuję – wyjąkała, opierając się o ścianę, bo nie była pewna, czy nogi przypadkiem jej nie zawiodą i nagle się pod nią nie ugną.
- Nie ma problemu. – Pracownik puścił jej ramię i uśmiechnął się ciepło. – Życzymy miłego dnia.
Becky obserwowała, jak mężczyźni schodzą ramię w ramię, żaden nawet nie spojrzał jeszcze raz w jej stronę, i zastanawiała się, czy w hotelowej kuchni już szykują olbrzymi gar z gorącą wodą na danie z Becky Rosen. Nie mogła bowiem dostrzec innego powodu, dla którego ci ludzie, którzy nie mogli być aż tak głupi, żeby nie domyślić się wszystkiego, potraktowali ją jak niewinną staruszkę, a nie bezczelną dziewczynę, która wtyka nos w nieswoje sprawy.
Archanioł czy nie, myślała Becky, kiedy przekręcała drżącą dłonią klucz, to miejsce na pewno nie jest bezpieczne i prędzej spędzę ten tydzień śpiąc w samochodzie przy jakiejś bocznej drodze, niż wśród tych psychopatycznych kanibali. Wynoszę się stąd.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, w chwili, w której weszła do pokoju, niebo za oknem przecięła błyskawica i w jednej sekundzie na ziemię spadła ściana deszczu.
- To chyba jakiś żart – powiedziała, podchodząc do okna.
Mogła przysiąc, że jeszcze pół godziny temu na niebie nie było ani jednej chmury, a teraz na zewnątrz panowały ciemności, jakby komuś pomyliły się pory dnia i po poranku od razu przeskoczył do wieczora. Wtedy przypomniała sobie o wiadomości, która prawie nabawiła jej zawału serca, sięgnęła więc do kieszeni i wyjęła z niej telefon.
Słyszałem, że taka pogoda ma się utrzymać przez najbliższy tydzień. Rozsądnie chyba będzie zostać przez ten czas w środku.
;)
G.
Becky jęknęła głośno i opadła bezsilnie na łóżko. Jej wyobraźnia sięgała bardzo daleko, ale na pewno nie na tyle, żeby dawać jej jakiekolwiek złudzenia, iż ma jakieś szanse w konfrontacji z archaniołem.
Z głośnym westchnięciem sięgnęła po laptopa i uruchomiła system.
Miała nadzieję, że w hotelu mieli przynajmniej Internet. Świeże fanfiction było jedyną rzeczą, jaka mogła pomóc jej przetrwać nadchodzące dni pogrążania się w rozpaczy.
Fandom: SPN
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (4/?)
Słów: 4 701 (jeszcze raz przepraszam)
A/N: Dla przypomnienia: w ostatnim odcinku Gabriel odnalazł Becky i powiedział jej, że ma dla niej zadanie specjalne, ale musi mu obiecać, że przez tydzień nie ruszy się z hotelu, w którym się zatrzymała. Dean za to dostał Boskie wskazówki odnośnie wojny z Lucyferem, według których niezbędna była pomoc ze strony archaniołów. Dean zwrócił się z prośbą do Gabriela, ale ich spotkanie przerwał Cas, który nie przyjął dobrze tego, że Dean zataił przed nim fakt kontaktu z Bogiem.
W tym rozdziale znowu nie będzie akcji. Obiecuję, że kiedyś się pojawi. Jako któryś bohater trzecioplanowy.
W obliczu końca świata najtrudniej jest pozostać sobą. Walczyć o własne przekonania, nie stracić do końca wiary w słuszność swoich działań, a nade wszystko – umieć sprzeciwić się najbliższym, jeśli tylko wie się, że czyni się to w imieniu większego dobra.
Ale jak tak naprawdę stwierdzić CZYM jest to większe dobro?
Dean obudził się i jęknął w poduszkę. Nie miał pojęcia, która była godzina, ale po panującym w pokoju półmroku doszedł do wniosku, że na pewno jest stanowczo za wcześnie na właściwe funkcjonowanie.
Zakrył głowę kołdrą, ale nieustające trzaskanie drzwi samochodów i rozmowy dobiegające zza okna uniemożliwiały mu skupienie się na śnie (w którym jakaś czarnowłosa piękność już miała rzucić nim o łóżko, kiedy rzeczywistość spoza świadomości Deana brutalnie jej przerwała).
Wyciągnął spod poduszki telefon i zerknął na wyświetlacz. Była piąta. Środek nocy.
Jęknął raz jeszcze, po czym zrzucił z siebie kołdrę i przetarł oczy. Usłyszał dochodzące zza drzwi szuranie, a po chwili głos Bobby’ego.
- Dobrze, że jesteś na nogach. Potrzebuję pomocy w kuchni.
- Jasne, Bobby – mruknął Sam i Dean bez problemu wyobraził sobie jego półprzymknięte z zaspania oczy.
- Ściągnij z łóżka swojego brata, niech mu się nie wydaje, że będzie spał do południa.
- Żadnych złudzeń – wymamrotał Dean, zakrywając dłońmi twarz. Zaczął odliczać: - Dziesięć...
Stukanie butów Bobby’ego na drewnianych stopniach.
- Dziewięć, osiem...
Głośnie ziewnięcie i niewyraźne marudzenie Sammy’ego.
- Siedem, sześć, pięć...
Zamknięcie przez Sama drzwi do swojego pokoju na drugim końcu korytarza.
- Cztery, trzy...
Szuranie jego klapek na drewnianym parkiecie.
- Dwa, jeden…
Naciśnięcie klamki.
- Zero – skończył Dean grobowym głosem, kiedy zza drzwi wychyliła się rozczochrana głowa Sama.
- Widzę, że nie śpisz – powiedział, uśmiechając się bezczelnie.
Dean zaklął pod nosem, nie odsłaniając twarzy.
- Bobby nas zagania do kuchni, w domu jest coraz więcej łowców – kontynuował, podchodząc do okna. – O cholera – wyjąkał, kiedy rozsunął zasłony.
- Co jest? – zapytał Dean z niepokojem.
- Chodź i zobacz.
Dean zeskoczył z łóżka i podszedł do brata.
- O kurwa.
Parking i pola go otaczające zapełnione były dziesiątkami samochodów, wokół których spacerowali ludzie, rozmawiając lub popijając tanie piwo. Co chwilę dojeżdżały kolejne auta i Dean zastanawiał się gdzie przyjeżdżający będą parkować, jak zabraknie już miejsca na terenach Bobby’ego.
- Nie wiedziałem, że Bobby ma tylu znajomych – wymamrotał Dean, podziwiając największe zbiorowisko zabytkowych samochodów, jakie kiedykolwiek widział.
- Przypuszczam, że w tej chwili są tu też znajomi znajomych znajomych – powiedział Sam, odrywają wzrok od widoku za oknem. – Ogarnij się i chodź na dół. Bobby naprawdę potrzebuje teraz pomocy.
Kiedy wyszedł z pokoju, Dean wygrzebał z torby ciuchy i ruszył do łazienki w korytarzu. Zimna woda nieco go obudziła, choć gdy spojrzał w lustro, zobaczył, że cienie pod jego oczami znowu się pogłębiły. Apokalipsa stanowczo nie miała dobrego wpływu na jego organizm.
Przebrał się, zmierzwił przyklapnięte po spaniu włosy i ziewając głośno, ruszył w stronę schodów.
- Dean Winchester! – usłyszał, zanim jeszcze zszedł z ostatniego stopnia.
Rozejrzał się dookoła – wszyscy zebrani w przedpokoju ludzie (każdy ociekający święconą wodą z pułapki Bobby’ego) patrzyli prosto na niego. Próbował zlokalizować źródło tego entuzjastycznego okrzyku, ale nikogo nie rozpoznał.
- Eee… Dzień dobry – powiedział, zwracając się do wszystkich i do nikogo w szczególności.
W końcu na przód tłumu wyszedł siwy mężczyzna, na oko szcześćdziesięcioletni, który uśmiechał się promiennie i wyciągał w stronę Deana ręce, jakby chciał go w nich zamknąć i już nigdy nie wypuścić. Dean wzdrygnął się na tę myśl.
- Dean Winchester. Wykapany syn swojego ojca, choć z niewątpliwym urokiem osobistym odziedziczonym po matce. – Mężczyzna złożył przed sobą ręce w niemal nabożnym geście i przyglądał się Deanowi z nieskrywanym uwielbieniem.
Dean zamrugał kilkakrotnie, nie wiedząc, co powiedzieć. Jeszcze nigdy w swoim bogatym w różne bzdury życiu nie słyszał takich idiotyzmów na temat własnej osoby, i to padających z ust kompletnie mu nieznanego człowieka.
- Och, zamknij się, Martino.
Dean obrócił się i zobaczył kobietę, ze zniesmaczeniem przypatrującą się mężczyźnie.
- Jesteś ostatnią osobą, od której chłopak chciałby słuchać o Mary i Johnie.
Mężczyzna spojrzał na nią spod byka, wymamrotał coś niezrozumiałego pod nosem, po czym odwrócił się i wyszedł na zewnątrz, nie unikając kontaktu ze święconą wodą przy drzwiach.
- Nie zwracaj na niego uwagi, to stary idiota i oszust, który zawsze zazdrościł Johnowi twojej matki. Dziwię się, że w ogóle odważył się odpowiedzieć na alarm Bobby’ego – powiedziała kobieta, podchodząc do Deana. – Jestem Corinne Vessey, przyjaciółka twojej mamy z czasów liceum.
- Dean Winchester, miło mi. Nie miałem pojęcia, że ktoś z najbliższych znajomych rodziców jeszcze żyje.
Dean przyglądał się kobiecie z fascynacją. Była w podobnym wieku, co Ellen, i gdyby nie ilość zmarszczek, wyglądałaby na zupełnie młodą osobę.
- Ukrywałam się – odparła Corinne z goryczą. – Wyjechałam do Europy i nie zatrzymywałam się w żadnym miejscu dłużej, niż to było konieczne. Miałam też pomoc, dzięki której byłam praktycznie nienamierzalna. Wróciłam dopiero, kiedy dostałam wiadomość od Bobby’ego o apokalipsie.
- Core?
Dean i Corinne obrócili się jednocześnie.
- Bobby! – zawołała kobieta i podeszła, by go uściskać.
Dean przypatrywał się im przez chwilę z uśmiechem, po czym przypomniał sobie o wciąż obserwujących go ze wszystkich stron parach oczu i szybko wycofał się do kuchni.
Pierwszym, co przykuło jego uwagę, gdy zamknął za sobą drzwi, był Cas. Cas, który najwyraźniej robił właśnie jajecznicę.
- Cas! – wykrzyknął Dean z ulgą.
Sam spojrzał na niego ze zdumieniem.
- Dzień dobry, Dean – odpowiedział Castiel ze stoickim spokojem, nie podnosząc nawet wzroku znad patelni, na której pieczołowicie rozbijał jajka.
- Ja… Ty… - zaczął Dean, ale nie wiedział jak skończyć, żeby uniknąć wplątywania się w całą historię przy Samie.
- Stary, co z tobą? Zachowujesz się tak, jakbyś zobaczył Lucyfera, nie Casa. – Sam patrzył raz na Castiela, który wciąż z uporem maniaka rozbijał kolejne jajka, raz na Deana, stojącego w drzwiach i wpatrującego się w Casa z otwartymi ustami.
Kiedy żaden z nich nie odpowiadał przez dłuższą chwilę (Dean był wdzięczy w duchu Castielowi za to, że nie wyciągnął kwestii Boga na stół kuchenny, pod samym nosem Sama), Sam wzruszył ramionami, po czym zerknął na patelnię Castiela.
- Cas! – zawołał, kiedy anioł machinalnie wziął kolejne jajko do ręki. – To ma być jajecznica, nie zupa!
Castiel spojrzał na Sama, przekrzywiając lekko głowę.
- Nigdy nie robiłem jajecznicy.
- Pomogę ci – powiedział szybko Dean, ruszając w stronę stołu. – Nauczysz się od samego mistrza.
Wziął od Castiela patelnię i przelał część jej zawartości do stojącego na kuchence garnka.
- Chodź tutaj – powiedział, machając na Casa ręką.
Anioł podszedł posłusznie, choć cały czas zachowywał bezpieczną odległość.
- Idę zanieść te kanapki – mruknął Sam, patrząc z niechęcią na drzwi.
Dean odwrócił się w jego stronę.
- Też czujesz się wśród nich jak pięciolatek na zjeździe rodzinnym?
Mina Sama dała mu twierdzącą odpowiedź.
- Cena sławy. – Dean uśmiechnął się szeroko, odprowadzając Sama wzrokiem.
Kiedy zamknęły się za nim drzwi, Dean odstawił patelnię na kuchenkę i spojrzał na Castiela.
- Cas, posłuchaj mnie – zaczął, po czym na moment zamilkł, przygryzając wargę.
Pół nocy myślał nad tym, co powie, kiedy następnym razem spotka się z Castielem. Ale konwersacje przeprowadzane w głowie dziwnym trafem zawsze wypadały o niebo lepiej, niż te w rzeczywistości.
- Nie musisz się tłumaczyć. Nie powinienem był się unosić – powiedział spokojnie Cas, zanim Dean mógł kontynuować.
Dean zamrugał kilkakrotnie, wpatrując się w Casa ze zdziwieniem.
- Co?
Cas nareszcie na niego spojrzał, ale Dean nie był w stanie dostrzec w jego oczach niczego, co dałoby mu jakąś wskazówkę.
- Nie powinienem był się tak zachować. Byłem, jak wy to nazywacie, egocentrykiem. Powinienem mieć więcej wiary.
- O czym ty, do cholery, mówisz? – Dean zaczynał odnosić wrażenie, że apokalipsa miała tak samo fatalny wpływ na psychikę Casa, jak na jego organizm.
- Zostałeś wybrany przez Boga. Jestem aniołem Pana, powinienem to zrozumieć, a nie przedkładać własne problemy z wiarą nad ciebie. Ja…
Dean zaczął kręcił z niedowierzaniem głową, ale Castiel nie pozwolił sobie przerwać.
- Moim zadaniem jest stać przy tobie bez względu na wszystko. To, że przemówił do ciebie Bóg, powinno tylko umocnić moją wiarę, a nie jeszcze bardziej ją nadszarpnąć.
- Do diabła, Cas, przestań!
Teraz to Castiel zamrugał kilkakrotnie, a Dean wreszcie dojrzał w jego oczach zdumienie. To już było coś.
- Nigdy więcej nie opowiadaj przy mnie takich bzdur! Tego się nie da słuchać!
W tym momencie drzwi do kuchni otworzyły się energicznie.
- Przepraszam, szukałem łazienki – powiedział nieznany Deanowi mężczyzna z zakłopotaniem, po czym szybko zamknął drzwi i w pomieszczeniu znowu zapanowała cisza.
- Posłuchaj. Nie chcę, żebyś był tutaj, w środku tej pierdolonej apokalipsy, tylko dlatego, że wszystkim się wydaje, że jestem cholernym wybrańcem. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie tak traktował po tym wszystkim, co już spieprzyłem!
- Więc jak mam cię traktować?
Dean miał ochotę przyłożyć Casowi patelnią, którą znowu ściskał w ręce.
A może jednak sobie. Casowi i tak by to nie pomogło.
- Jak do tej pory! Jak Deana Winchestera z całym dobrodziejstwem i przekleństwem inwentarza.
Cas wpatrywał się teraz w niego tak intensywnie, jakby za wszelką cenę chciał dostrzec za jego słowami grę. Dean westchnął.
- Odkąd zbuntowałeś się przeciwko niebu, jakoś nie bardzo martwiłeś się o to, co trzeba zrobić. Przed chwilą użyłeś słowa „powinienem” tyle razy, że zaczynam się zastanawiać, czy w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin ktoś nie zrobił ci prania mózgu. Cas, na litość wszystkich nieistniejących bogów, myśl za siebie! Albo nie myśl wcale, ale przynajmniej nie zachowuj się jak idiota tylko dlatego, że świat ci tak każe.
Castiel odwrócił nareszcie wzrok – Dean miał nadzieję, że to dlatego, że jego wewnętrzny rentgen pomógł mu zobaczyć sens jego słów.
- Chyba poczułem się nieco… zagubiony.
Powiedział to tak żałosnym głosem, że Dean nie wiedział, czy bardziej ma ochotę się roześmiać, czy poklepać go po głowie.
- Najpierw byłem przekonany, że Bóg karze mnie za to, że się zbuntowałem i stanąłem u twojego boku. Potem dał ci znak, że jeszcze nie wszystko jest stracone. Nie wiedziałem już co myśleć.
- Najważniejsze, żebyś, jakkolwiek kliszowo to nie brzmi, myślał samodzielnie. Jesteśmy w końcu ostatnim bastionem wolnej woli, pamiętasz? – Dean uśmiechnął się szeroko do Casa.
- To znaczy, że nie przeszkadza ci moja złość na ciebie za to, co przede mną ukrywałeś? – Cas spojrzał na Deana z podejrzaną wręcz niewinnością.
Dean roześmiał się.
- Wolę to, niż litanie do mojej osoby jako najnowszego świętego.
- W takim razie pozwolę sobie zrobić coś, na co mam ochotę od wczoraj.
Drzwi do kuchni ponownie się otworzyły.
- Hej, co z tą…
Zanim Dean zdążył zorientować się co się dzieje, Cas przyłożył mu pięścią w sam środek policzka. Dean zrobił krok do tyłu i musiał złapać się zlewozmywaka, żeby nie upaść.
Cas strzepnął dłoń, nawet nie udając, że uderzenie kosztowało go choć odrobinę wysiłku.
- Teraz rozumiem, dlaczego uznajecie to za dobry sposób rozwiązywania problemów. Od razu mi lepiej.
Sam stał oniemiały w drzwiach i spoglądał z przerażeniem na Casa.
- Cas, co do cholery…
Dean potrząsnął głową i spojrzał na Castiela, uśmiech sam cisnął mu się na usta, pomimo rozlewającego się po lewej stronie twarzy odrętwienia.
- Teraz jesteśmy kwita?
Castiel skinął głową, unosząc lekko kącik ust.
- Dean. Cas. Wciąż tu jestem. – Sam skrzyżował ręce na piersi i stał oparty o framugę.
- To było… - zaczął Dean.
- Wyrównanie rachunków. Stara sprawa, ale trzeba było to załatwić, żeby oczyścić atmosferę – skłamał lekko Cas.
Sam nie wyglądał na przekonanego, ale wtedy coś innego przykuło jego uwagę.
- Kiedy bawiliście się w swój fight club, spaliliście śniadanie dla połowy łowców. Brawo, mistrzowie.
Dean i Cas spojrzeli na siebie.
- Jesteś najgorszym nauczycielem, jakiego widziałem. Jednak wolę, żeby to Sam mnie uczył. – Castiel rzucił Deanowi spojrzenie pełne politowania i zwrócił się w stronę Sama.
Dean pokręcił głową, marudząc pod nosem. Sam wciąż spoglądał na niego i Casa, jakby przyłapał ich na zabawie w księżniczki, ale na razie dał sobie spokój i ruszył w stronę kuchenki, by pokazać Castielowi jak nie zepsuć najprostszej potrawy na świecie.
* * *
Łowcy dojeżdżali przez cały dzień. Wieczorem było ich tak wielu, że ostatni przyjezdni musieli parkować przy drodze, oddalonej od domu Bobby’ego o milę.
Większość z nich miała nocować w swoich samochodach, każdy zaopatrzony w niezbędną broń i diabelską pułapkę wyrysowaną na dachu, ale ci, którzy przyjechali z innymi, musieli znaleźć sobie kawałek miejsca u Bobby’ego.
W pokoju Deana zadokowało się pięciu podstarzałych łowców, którzy już wczesnym wieczorem wprawili się w stan, pozwalający im bez skrępowania odśpiewywać repertuar country, jakiego nie powstydziłaby się najstarsza szafa grająca.
Dean zabrał swoją kurtkę, uprzejmie odmawiając dołączenia do imprezy, i ruszył w kierunku pokoju Sama.
- Hej, Sammy, masz kawałek podłogi do oddania?
Sam siedział na dywanie, otoczony młodymi łowcami (uwaga Deana natychmiast zarejestrowała uroczą blondynkę, siedzącą najbliżej jego brata) i wyglądał, jakby właśnie był w trakcie spotkania z kumplami z podstawówki.
- Przykro mi, stary, wszystkie miejsca zajęte. Ale możesz się przysiąść, rozmawiamy właśnie o najdurniejszych sprawach, jakie mieliśmy.
- Dzięki, ale chyba pójdę się przejść. Może na ganku jest jeszcze miejsce – odpowiedział Dean z irytacją, po czym zamknął drzwi i ruszył w stronę schodów, przeklinając pod nosem urok osobisty i nowo odrośniętą grzywkę brata (którą uważał za sprawcę całego swojego obecnego nieszczęścia).
Gdy był w połowie korytarza, okno na jego końcu otworzyło się i do środka wleciała biała karteczka. Dean podniósł ją z ziemi i rozłożył.
Małe rendez-vous na tyłach domu?
Pod spodem znajdował się soczyście czerwony, obsypany brokatem odcisk ust. Dean zmiął karteczkę, po czym szybko zbiegł po schodach i podszedł do drzwi, starając się nie rzucać nikomu w oczy. Kiedy szedł między wrakami samochodów (co chwilę słyszał głosy łowców, dobiegające z równoległych alejek), rzucił cicho:
- Cas?
Nie musiał się zatrzymywać ani odwracać głowy – w następnej sekundzie usłyszał spokojny krok obok siebie i poczuł poły płaszcza, delikatnie muskające jego nogę.
- Gabriel?
Dean skinął głową.
- Miejmy nadzieję, że nie sprowadził archaniołów w sam środek zgromadzenia łowców.
Dean nie odpowiedział. Plan, który wydawał mu się tak genialny na początku, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej idiotyczny i Dean zaczynał mieć wątpliwości, czy powierzenie Gabrielowi tak ważnej misji było w jakimkolwiek stopniu rozsądne.
- Dastiel w całej okazałości! Widzę, że sprzeczka kochanków zakończyła się słodkim pogodzeniem, co?
Dean spojrzał podejrzliwie na Gabriela, który stał z wyciągniętymi w ich stronę ramionami i wyglądał na tak uradowanego, jak dziecko na widok kilkupiętrowego tortu.
- Dastiel? – Castiel zmarszczył brwi.
Gabriel westchnął teatralnie i opuścił z głośnym klapnięciem ręce.
- Becky ci to wyjaśni, jak już się spotkacie.
- Co Becky ma z tym wspólnego?
Dean nienawidził uczucia ogłupienia, które zawsze ogarniało go w towarzystwie Gabriela.
- Na razie jeszcze nic, ale będzie miała bardzo dużo do powiedzenia. – Gabriel uśmiechnął się tajemniczo, po czym spoważniał. – Pewnie nie wierzyłeś, że uda mi się coś zrobić w kwestii twojej desperackiej prośby, co?
Dean nie odpowiedział, na co Gabriel zareagował pokręceniem głowy z udawanym smutkiem.
- Nikt nigdy nie docenia Gabe’a. A ja – mam informacje, za które będziecie mieli ochotę mnie wyściskać. A może nawet ucałować, choć z tym, proszę, powstrzymajcie się, aż przygotuję się na to psychicznie.
Na moment zapadła cisza.
- Więc? – zapytał Dean ze zniecierpliwieniem.
- Ech, zawsze musisz zepsuć przedstawienie. Nawet nie pozwolisz napięciu wypełnić powietrza wokół nas.
- Gabriel – powiedział Castiel ostrzegawczym głosem.
- Rzeczywiście się dobraliście – mruknął anioł, po czym zaczął spacerować powoli. – Niech wam będzie. Jeździec uderzy za pięć dni, miejsce masz zapisane na karteczce ode mnie. No nie otwieraj jej teraz, daj mi skończyć!
Dean przewrócił oczami, ale schował posłusznie liścik z powrotem do kieszeni.
- Jak się spodziewałem, archaniołowie nie byli szczęśliwi, kiedy im opowiedziałem o pomyśle tatusia. Mam wrażenie, że Lucyfer był u nich przede mną i zdążył im dodatkowo namieszać w głowach.
- Uwierzyli mu? – zapytał Castiel.
- Mają pewne… wątpliwości. Zaczynają kwestionować decyzje Ojca, który najpierw pozwala zesłać na ziemię apokalipsę, a potem rzuca ludziom koło ratunkowe. Na szczęście nie mają tak dużo silnej woli, żeby bez zastanowienia zbuntować się przeciwko większości braci. – Spojrzał na Castiela poważnie i Dean mógł niemal przysiąc, że dostrzegł w jego oczach podziw. – Wysłuchali mnie i obiecali to przemyśleć – skończył, po czym zatrzymał się i spojrzał z wyczekiwaniem na Deana i Castiela.
- To wszystko? – zapytał w końcu Dean.
- To wszystko? – oburzył się Gabriel. – To wszy… Nie wierzę. Naraziłem swoje cenne życie dla waszej i tak już prawie przegranej sprawy, a ty się pytasz, czy to wszystko? Winchesterowie! Zawsze oczekują, że cały świat będzie nastawiał za nich swój tyłek! – skończył dramatycznie i zniknął, a gdzieś niedaleko rozległ się grzmot pioruna.
- Większej królowej dramatu w życiu nie widziałem – prychnął Dean.
- Przynajmniej wiemy kiedy i gdzie się przygotować.
Dean wyciągnął z kieszeni liścik od Gabriela.
- To jakieś pół dnia drogi stąd. Jutro zbierzemy łowców i przekażemy im wiadomość.
Zaczęli iść z powrotem w stronę parkingu przed domem.
- Uwierzą ci? – zapytał Castiel, nie odwracając głowy w stronę Deana.
- W to, że jakimś cudownym sposobem zdobyłem z nieba informację o planach jeźdźca apokalipsy?
Castiel skinął głową.
- Jeśli nie, to zawsze mamy ciebie. Pokażesz im kilka anielskich sztuczek, żeby nie mieli wątpliwości co do moich wtyk w niebie i na ziemi.
Dean zerknął kątem oka na Castiela, który uśmiechnął się delikatnie.
- Widzę, że ci się humor poprawił. Przyznaj, od dawna miałeś ochotę mi przyłożyć.
- Tak, to też. Ale nie tylko, dzisiejsza wizyta Gabriela upewniła mnie w tym, że mamy jakąś szansę. Nawet jeden archanioł po naszej stronie to znacznie więcej, niż mogliśmy oczekiwać.
Dean z zadowoleniem zauważył powrót cząstki „my”, do której tak już zdążył się przyzwyczaić.
- Szalony plan jest lepszy od żadnego, co?
Castiel przytaknął i zatrzymał się. Dean nawet nie zauważył, jak dotarli przed ganek.
- Powinieneś iść się przespać. Od jutra może już nie być na to czasu.
- Nie mam gdzie – powiedział Dean tonem obrażonego dziecka. – W moim pokoju odbywa się konkurs karaoke na najgorsze wykonanie piosenki country, a cała reszta jest zajęta. Nawet mój wyrodny brat zdradził mnie dla jakiejś miss Utah.
Castiel westchnął, jak na niego wyjątkowo słyszalnie.
- Nie możesz zostać na zewnątrz, to nie jest bezpieczne.
- Więc przesiedzę całą noc na ganku.
Żeby poprzeć słowa czynem, Dean wszedł po schodkach na ganek i usiadł na ławce ze zdeterminowanym wyrazem twarzy.
- Nie wiem jaka jest winchesterowska definicja zwrotu „na zewnątrz”, ale dla reszty świata to chyba oznacza przestrzeń na wolnym powietrzu. – Cas wszedł po schodkach i stanął nad Deanem. – Podnieś się.
Dean spojrzał na niego z konsternacją, ale wstał posłusznie. Kiedy znowu spojrzał na ławkę, leżały na niej dwa koce i poduszka.
- Jak już bawiłeś się w Harry’ego Pottera, to nie mogłeś wyczarować całego łóżka?
Spojrzenie Castiela wyrażało więcej, niż wszystkie obelgi, jakie mogłyby przyjść Deanowi do głowy w ciągu pięciu sekund.
- Okej, żartowałem – powiedział Dean, po czym usiadł na ławce, skopnął buty i przykrył się pod kocem. – O cholera, grzeje lepiej, niż trzy kieliszki szkockiej.
- Anielska sztuczka, jak ty to nazywasz.
Dean spojrzał na Casa, który wciąż stał przy balustradzie i wpatrywał się w wycieraczkę pod drzwiami.
- Chyba nie zamierzasz tak stać całą noc?
Castiel popatrzył na niego.
- Ktoś musi cię pilnować, jak już byłeś na tyle uparty, żeby spać na zewnątrz.
- Miałem na myśli – powiedział Dean ze zniecierpliwieniem – że mógłbyś sobie usiąść. Zmieścimy się tu obaj.
Castiel spojrzał z powątpiewaniem na ławkę.
- Och, daj spokój, nie kopię przez sen. A przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo.
Cas zrobił w końcu krok w stronę Deana i usiadł sztywno na końcu ławki. Dean podniósł głowę i spojrzał na jego profil (Castiel jak zwykle z godnym podziwu zainteresowaniem wpatrywał się w bliżej nieokreśloną przestrzeń). Pomyślał o tych wszystkich bajkach o aniołach stróżach i z rozbawieniem doszedł do wniosku, że w jego życiu szczególnie dużo nieprawdopodobnych historii miało swoje odbicie w rzeczywistości. Na szczęście ta jedna przynajmniej nie zamieniła się w koszmar.
- Branoc, Cas – powiedział, układając się na boku.
Jedną stopą dotknął przypadkowo uda Casa i na moment zamarł, czekając, czy Castiel jakoś zareaguje.
- Dobranoc, Dean – odpowiedział tylko i Dean rozluźnił się i parsknął bezgłośnie śmiechem, nazywając się w myślach małą dziewczynką.
To była pierwsza noc od kilku miesięcy (a może nawet od powrotu z piekła), kiedy nie śnił żadnych koszmarów.
* * *
Bezczynność to przymiot mięczaków. Tylko ludzie czynu zasługują na miano bohaterów.
Becky być może trudno było nazwać bohaterką z krwi i kości, ale na pewno nie pozwalała sobie wmawiać, że powinna siedzieć na miejscu, bo tak będzie dla niej najbezpieczniej.
Bezpieczeństwo w czasie apokalipsy?
Dobry żart.
Becky od kwadransa chodziła nerwowo pomiędzy łóżkiem, oknem i walizką. Od chwili, w której obudziła się po nocy pełniej najbardziej nienormalnych snów w jej życiu (a miewała ich naprawdę wiele), wiedziała, że ma tylko dwa wyjścia, kiedy zejdzie do recepcji: albo weźmie torby, zapłaci za nocleg i czym prędzej pobiegnie do samochodu, albo – ku satysfakcji recepcjonisty, z pewnością – poprosi o przedłużenie pobytu i zapyta o restaurację. Bo naprawdę zaczynała umierać z głodu, a wszystkie zapasy, które przygotowała jej mama, zjadła poprzedniego wieczoru – Becky wyjątkowo źle znosiła sytuacje stresowe i potrzebowała wielu tysięcy kalorii, żeby przetrwać je w jak najbardziej nieszkodliwy sposób.
Pu burzliwej wymianie zdań pomiędzy jej trzema wewnętrznymi ja postanowiła, że zostanie na próbę jeszcze jeden dzień i zobaczy, jak sprawy potoczą się dalej.
Kiedy dotarła do holu, przywitał ją promienny uśmiech recepcjonisty.
- Jak minęła noc? – zapytał konwersacyjnym tonem.
- Tragicznie – mruknęła Becky.
- Och – mężczyzna jak na zawołanie przybrał zmartwiony wyraz twarzy. – Mam nadzieję, że kolejna będzie lepsza.
- Skąd pan wie, że planuję tu zostać na dłużej? – Becky spojrzała na niego podejrzliwie.
Recepcjonista nawet nie wyglądał na zmieszanego.
- Wyczułem to w chwili, w której przekroczyła pani próg naszego hotelu. – Jego uśmiech, wbrew wszelkim prawom biologii, poszerzył się jeszcze bardziej.
Becky zaczynała się czuć jak w jakimś przerażającym miasteczku, gdzie wszyscy są dla siebie obrzydliwie uprzejmi, mówią „och”, przybierając wyraz pyska smutnego szczeniaczka, i częstują przyjezdnych lukrowanymi babeczkami, a wszystko po to, by na koniec pożreć ich jako główne danie na święto Dziękczynienia albo powiesić jako ozdobę na olbrzymiej choince.
- Na razie na jedną dobę. Jutro zdecyduję co dalej.
- Nie ma problemu. Jak pani widzi, nie jesteśmy zbyt obłożeni. Poza panią w hotelu jest tylko jeden gość. Pewnie spotkacie się w restauracji albo barze.
- Restauracja, tak. Gdzie mogłabym coś zjeść?
- Za schodami w prawo, na końcu korytarza. Życzę smacznego. – Recepcjonista obdarzył Becky na pożegnanie jeszcze jednym uśmiechem, na widok którego po jej plecach przebiegły ciarki.
Becky ruszyła niepewnie we wskazanym kierunku, zastanawiając się, czy nie pcha się właśnie w paszczę lwa i czy nie skończy jako przystawka dla obsługi hotelu. Z drugiej strony, pomyślała, Gabrielowi ponoć zależało na jej bezpieczeństwie, więc raczej nie zostawiłby jej gdzieś, gdzie ktoś planował ją zjeść.
- Dzień dobry – usłyszała Becky, kiedy tylko otworzyła drzwi opatrzone tabliczką „Restauracja”.
Przy wejściu stał kelner w biało-bordowym uniformie i – oczywiście – prezentował iście hollywoodzki uśmiech, odsłaniający idealnie białe zęby. – Zapraszam do stolika.
Becky ruszyła za nim posłusznie i pozwoliła zaprowadzić się do miejsca przy oknie.
- Za moment podamy pani dania. Do picia kawa, herbata, sok czy mleko? A zresztą, po co się ograniczać do jednego wyboru? Przyniosę wszystko – skończył szybko, zanim Becky zdążyła w ogóle zareagować.
Odprowadziła go wzrokiem (zamrugała kilkakrotnie, bo miała dziwne wrażenie, że rozpłynął się w powietrzu w drzwiach do kuchni, ale najwyraźniej była wciąż niewyspana), po czym rozejrzała się po sali. Jeden stolik był zastawiony, ale Becky nie widziała osoby przy niej siedzącej, bo zasłaniały ją wysokie palmy w donicach.
- Bardzo proszę.
O mały włos nie przewróciła się razem z krzesłem, bo próbowała wychylić się, żeby zobaczyć twarz drugiego gościa.
- Życzę smacznego. – Kelner skinął głową z uśmiechem i oddalił się w stronę kuchni.
Becky spojrzała z fascynacją na swój stolik, na którym znajdowały się cztery porcelanowe dzbanki, tyle samo filiżanek, pięć rodzajów pieczywa, płatki w trzech smakach, świeże warzywa i soczyste owoce, sery i wędliny, a w końcu talerz kruchych ciasteczek i babeczek. Nie miała pojęcia jak to wszystko zmieściło się na jej stoliku, a przede wszystkim - jak to się stało, że dwugwiazdkowy hotel serwuje posiłki godne Hiltona.
- Wątpliwości wątpliwościami – mruknęła do siebie, biorąc do ręki sztućce – ale dobre śniadanie z samego rana jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
* * *
Kiedy Becky najadła się już na pół dnia (i upchnęła do kieszeni bluzy zapakowane w serwetki ciasteczka na później), wyszła z restauracji i skierowała się w stronę swojego pokoju. Na ostatnich stopniach schodów usłyszała głosy, dobiegające z piętra wyżej. Wychyliła się przez balustradę i zadarła głowę do góry, ale nie dostrzegła nikogo, za to zaczęła wyłapywać strzępki rozmowy.
- Z jakiej racji mamy go słuchać?
Drugi rozmówca mówił znacznie ciszej, dlatego Becky, wiedziona wrodzoną ciekawością (zakrawającą często na wścibskość, jak mówiła jej mama), weszła jeszcze na kilka stopni i, przyciśnięta do ściany, wytężyła słuch.
- …chyba nie chcesz wylądować na koniec, w razie ewentualnej wojny, po niczyjej stronie, co? Jak nie masz za sobą przynajmniej jednego wyższego brata, to równie dobrze już teraz możesz się pakować i – och! Ale przecież my nie mamy dokąd uciec!
- Dobra, rozumiem! – Pierwszy mężczyzna był wyraźnie zirytowany. – Po prostu nie wiem, dlaczego obstajemy przy tym bałwanie.
- Ja go całkiem lubię. Jako jedyny z nich wszystkich ma poczucie humoru.
Na górze zapadła cisza i Becky już miała zacząć się wycofywać, kiedy drugi mężczyzna znowu się odezwał.
- Po prostu zróbmy to, o co nas prosił, okej? Jeszcze tydzień w tym miejscu nas tak wiele nie kosztuje, a przynajmniej mamy zapewniony spokój od Lucy’ego.
- Marzę o dniu, w którym wreszcie zobaczę Azję. Albo Australię. Ta dziura w każdej cholernej sekundzie przypomina mi o tym, że nie mogę wrócić do domu.
- Wiem. Dlatego warto dać mu szansę, bo choć szczerze wątpię w to, że z pomocą ludzi uda mu się cokolwiek osiągnąć, zawsze to lepsze, niż siedzenie z założonymi rękami i czekanie na dzień, w którym nasz brat wprowadzi dyktaturę.
Becky była tak skupiona na podsłuchiwaniu, że nie poczuła nawet, jak jej komórka wibruje, by po chwili wydać z siebie przerażający pisk odebranego smsa. Mimowolnie podskoczyła ze strachu, straciła równowagę i prawdopodobnie spadłaby ze schodów, gdyby u jej boku nie pojawiło się w jednej sekundzie dwóch pracowników hotelu, którzy chwycili ją za ramiona.
- Proszę uważać, te schody są dość wysokie i upadek mógłby się źle skończyć – powiedział jeden z nich łagodnym tonem.
Serce Becky wykonywało właśnie szaleńczy taniec w jej klatce piersiowej i była pewna, że musi być kompletnie zielona na twarzy.
- Dzię… dziękuję – wyjąkała, opierając się o ścianę, bo nie była pewna, czy nogi przypadkiem jej nie zawiodą i nagle się pod nią nie ugną.
- Nie ma problemu. – Pracownik puścił jej ramię i uśmiechnął się ciepło. – Życzymy miłego dnia.
Becky obserwowała, jak mężczyźni schodzą ramię w ramię, żaden nawet nie spojrzał jeszcze raz w jej stronę, i zastanawiała się, czy w hotelowej kuchni już szykują olbrzymi gar z gorącą wodą na danie z Becky Rosen. Nie mogła bowiem dostrzec innego powodu, dla którego ci ludzie, którzy nie mogli być aż tak głupi, żeby nie domyślić się wszystkiego, potraktowali ją jak niewinną staruszkę, a nie bezczelną dziewczynę, która wtyka nos w nieswoje sprawy.
Archanioł czy nie, myślała Becky, kiedy przekręcała drżącą dłonią klucz, to miejsce na pewno nie jest bezpieczne i prędzej spędzę ten tydzień śpiąc w samochodzie przy jakiejś bocznej drodze, niż wśród tych psychopatycznych kanibali. Wynoszę się stąd.
Jakby w odpowiedzi na jej myśli, w chwili, w której weszła do pokoju, niebo za oknem przecięła błyskawica i w jednej sekundzie na ziemię spadła ściana deszczu.
- To chyba jakiś żart – powiedziała, podchodząc do okna.
Mogła przysiąc, że jeszcze pół godziny temu na niebie nie było ani jednej chmury, a teraz na zewnątrz panowały ciemności, jakby komuś pomyliły się pory dnia i po poranku od razu przeskoczył do wieczora. Wtedy przypomniała sobie o wiadomości, która prawie nabawiła jej zawału serca, sięgnęła więc do kieszeni i wyjęła z niej telefon.
Słyszałem, że taka pogoda ma się utrzymać przez najbliższy tydzień. Rozsądnie chyba będzie zostać przez ten czas w środku.
;)
G.
Becky jęknęła głośno i opadła bezsilnie na łóżko. Jej wyobraźnia sięgała bardzo daleko, ale na pewno nie na tyle, żeby dawać jej jakiekolwiek złudzenia, iż ma jakieś szanse w konfrontacji z archaniołem.
Z głośnym westchnięciem sięgnęła po laptopa i uruchomiła system.
Miała nadzieję, że w hotelu mieli przynajmniej Internet. Świeże fanfiction było jedyną rzeczą, jaka mogła pomóc jej przetrwać nadchodzące dni pogrążania się w rozpaczy.