carolstime (
carolstime) wrote2010-04-26 12:28 am
![[personal profile]](https://www.dreamwidth.org/img/silk/identity/user.png)
Entry tags:
Lord, give me grace and dancing feet
Fandom: SPN
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (3/?)
Słów w tej części: 3 996 (What. The. Fuck.)
Wola walki to nie wszystko. Zazwyczaj potrzeba jeszcze Planu.
Jednak Samowi i Deanowi plany służyły – w przeciwieństwie do reszty ludzkości, ale oni w końcu nigdy nie należeli do większości – aby postępować dokładnie odwrotnie do tego, co było w nich zawarte.
Winchesterowie, niczym szekspirowscy tragiczni bohaterowie, już nieraz udowodnili, że w tym szaleństwie jest metoda.
Tylko czy to wystarczy, by pokonać Jeźdźców Apokalipsy?
- Czy w ogóle wiemy dokąd jedziemy? – zapytał Sam, przerywając ciszę, która nastała po zapaleniu przez Deana silnika (na tyle, na ile można było mówić o ciszy, kiedy w grę wchodziła Impala i jej silnik).
Dean nie odpowiedział. Był zbyt zajęty intensywnym wpatrywaniem się w kierownicę, by zwrócić uwagę na to, co mówi Sam.
- Człowieku, co z tobą?
Dean ocknął się z zamyślenia dopiero, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Castiela.
- Wszystko w porządku?
Winchester spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał zatroskaną twarz anioła.
- Jasne, stary. Po prostu zastanawiałem się – Dean uruchomił wyobraźnię w poszukiwaniu jakiegoś szybkiego kłamstwa – zastanawiałem się, jak najszybciej dotrzeć do Bobby’ego.
- Jeśli Impala nie wyhoduje sobie zaraz skrzydeł, to raczej wątpię... – Sam zamrugał oczami, kiedy w ułamku sekundy krajobraz wokół nich zmienił się ze zniszczonego miasteczka na parking przed domem Bobby’ego.
- Błogosławieni który nie wierzyli, a zobaczyli – Dean mrugnął do odbicia Casa w lusterku, po czym wysiadł z samochodu i ruszył za Samem w kierunku domu.
Kiedy jednak odwrócił się, by zobaczyć czy Castiel idzie za nimi, okazało się, że ten wciąż siedzi w Impali.
- Hej, co jest? – zawołał Sam, stojąc w otwartych drzwiach i ociekając święconą wodą, która spłynęła na niego, gdy nacisnął klamkę.
- Idź, sprawdzę co z Casem – odpowiedział Dean, po czym zapukał w boczną szybę i powiedział: - Hej, księżniczko, czekasz na specjalne zaproszenie?
Gdy spojrzał do środka, zobaczył, jak Castiel podtrzymuje dłonią głowę, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co działo się poza samochodem. Dean otworzył drzwi i usiadł obok niego na tylnym siedzeniu.
- Cas, co się dzieje?
Anioł w końcu spojrzał na Winchestera – był blady jak świeżo pomalowana ściana, a na jego twarzy można było dostrzec grymas bólu.
- Wygląda na to, że się starzeję.
Dean nie wiedział, co zdziwiło go bardziej – to, jak Cas wyglądał, czy to, że prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszał padający z jego ust żart. Uznał jednak, że kwestię nowoodkrytego u anioła poczucia humoru można zostawić na później.
- Poważnie, stary, co z tobą? Kiedyś nie miałeś problemu z przenoszeniem nas trzydzieści lat wstecz, a teraz wyglądasz, jakbyśmy się cofnęli co najmniej do epoki lodowcowej.
Castiel potarł wierzchem dłoni czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Myślę, że za długo tu przebywam. Aniołowie nie są stworzeni do całodobowego pobytu na Ziemi.
W Impali na chwilę zapanowała cisza – oboje wiedzieli, że poza Ziemią Castiel nie ma gdzie się podziać, chyba, że miał ochotę wpaść wprost w ramiona wściekłych na niego braci.
- Na przyszłość wystarczy po prostu połowa drogi, okej? Resztę możemy przejechać – powiedział w końcu Dean, a kiedy Cas obdarzył go czymś w rodzaju uśmiechu, poklepał go po ramieniu i wysiadł z samochodu.
Przytrzymał Castielowi drzwi – ten wciąż wyglądał, jakby nie czuł się całkiem pewnie na własnych nogach – po czym razem dołączyli do Sama i Bobby’ego, nie unikając niestety próby wody święconej (Dean jednak stwierdził, że chłodna woda dobrze podziałała na Castiela, bo kiedy anioł potrząsnął głową, by pozbyć się jej z twarzy i włosów, wyglądał na bardziej ożywionego, niż odkąd ruszyli z miasteczka Wojny).
Mówi się, że w drodze nie chodzi o punkt docelowy, ale o sam fakt dążenia do niego. Najlepsze zaś w dążeniu są miejsca, w których odpoczywa się od trudów podróży.
- To nie kierowca wybiera motel, ale motel wybiera kierowcę – powiedziała Becky, zjeżdżając na parking pierwszego przydrożnego motelu, na jaki trafiła odkąd zapadł zmierzch.
Zmęczenie podróżą sprawiło, że nieważne, jak budynek prezentowałby się od zewnątrz, Becky i tak skorzystałaby z ciepłego łóżka, jakie oferował.
- Zmęczenie zmęczeniem – marudziła Becky, przejeżdżając obok trzeciego już motelu, odkąd postanowiła, że najwyższa pora trochę odpocząć – ale trzeba mieć jakieś standardy.
W końcu dostrzegła tablicę z reklamą dwugwiazdkowego hotelu, pół kilometra od głównej drogi, która prezentowała się na tyle dobrze, że Becky zaryzykowała i skręciła w boczną szosę (choć tak naprawdę tym, co ją przekonało, była nazwa - „Pod skrzydłem anioła” - idealnie pasująca do jej Misji).
Zaparkowała Merca na niewielkim żwirowym parkingu (na którym znajdował się jeszcze tylko jeden samochód, starszy, ale posiadający ten sam rodzaj klasy, co na przykład Chevrolet Impala, rocznik sześćdziesiąty siódmy), zabrała swój niewielki bagaż (jedna walizka i jedna torba to, jak na nią, był naprawdę minimalizm bagażowy) i weszła po schodkach na przyjemną werandę, oświetloną drobnymi lampkami zwisającymi z sufitu. Kiedy otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się rozległy hol z niewielką recepcją po prawej stronie. Ale to, co ujęło ją najbardziej, to figurki, płaskorzeźby i obrazy przedstawiające anioły, wiszące na każdej widocznej ścianie (pomimo wszystkiego, co wiedziała o aniołach, wciąż nie mogła oprzeć się ich urokowi, tym bardziej, że przecież nie wszystkie były takie złe, prawda?).
- Dobry wieczór – powiedział recepcjonista, uśmiechając się szeroko. – Pokój dla jednej osoby?
- Zgadza się – odpowiedziała Becky, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu portfela. – Na jedną noc.
- Och – westchnął recepcjonista, wciąż nie tracąc uśmiechu - proszę nie szukać pieniędzy, zapłaci pani przy wyjeździe. Kto wie, może zostanie pani tutaj dłużej, niż pani planuje? – Podał Becky klucz, puszczając przy tym do niej oko. – Drugie piętro, drugie drzwi po prawej.
Becky miała już odpowiedzieć, że nie, nie wydaje jej się, bo jest właśnie w trakcie wypełniania niezwykle ważnej Misji, ale uznała, że mężczyzna jest zbyt miły, by pozbawiać go tej nadziei. W zamian wzięła od niego klucz, życzyła dobrej nocy i podeszła do windy, ciągnąc za sobą bagaże.
- Przykro mi, ale winda nie działa! – zawołał za nią recepcjonista, brzmiąc, jakby naprawdę było mu przykro.
No cóż, nie wszystko może być idealnie, pomyślała Becky, ruszając w stronę schodów.
- Może pomóc?
Becky podskoczyła mimowolnie, kiedy nie wiadomo skąd u jej boku pojawił się młody mężczyzna. On również uśmiechał się przyjaźnie (zbyt przyjaźnie jak na obcego, skąd oni brali tych ludzi?) i miał w sobie coś, co jednocześnie ją przerażało i przyciągało (i jeszcze coś; to coś sprawiało, że Becky miała wrażenie, że już go kiedyś spotkała).
- Tak, będę wdzięczna – odparła po chwili wahania; już wolała uciszyć niezrozumiały lęk, niż samotnie walczyć z bagażami przez dwa piętra.
- Długa podróż, co? – zapytał mężczyzna i, nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Ostatnio dużo ludzi odbywa długie podróże, jakby przed czymś uciekali albo, wręcz przeciwnie, czegoś szukali.
Becky szła za nim, zastanawiając się dlaczego nigdy nie może trafić na normalnych ludzi. Nie żeby narzekała na znajomość z łowcami, aniołem i boskim prorokiem, ale kiedy już spotykała kogoś spoza, nieszczególnie miała ochotę na wypowiedzi wypakowane metaforami i obwiązane tajemniczymi uśmiechami. Choć z drugiej strony, jak mogła oczekiwać normalności, skoro sama pchała się w środek Apokalipsy?
- To chyba twój pokój – powiedział mężczyzna, zatrzymując się przy drugich drzwiach po prawej.
Becky przekręciła klucz w zamku, trochę za późno zadając sobie pytanie skąd obcy wiedział, w którym pokoju została zameldowana.
Mężczyzna postawił jej bagaż przy wejściu – Becky poczuła, jak robi jej się gorąco ze zdenerwowania – i uśmiechnął się szeroko.
- Jestem niezwykle uradowany, że wybrałaś właśnie ten hotel, Becky Rosen. – Obcy pstryknął palcami, a drzwi zamknęły się za nim cicho. - Na twój gust można zdecydowanie bardziej liczyć, niż na tą zupełną niewybredność i zamiłowanie do tanich moteli Winchesterów.
Cholera, zaklęła Becky w myślach. Cholera, cholera, cholera.
- Nawet się nie waż do mnie zbliżyć – powiedziała, starając się, by jej głos zabrzmiał choć odrobinę pewnie.
Nie zabrzmiał.
- Och, ranisz moje serce. – Mężczyzna westchnął teatralnie, po czym zniknął i zmaterializował się na jednym z dwóch foteli, stojących przy niewielkim stoliku. – Ale proszę, możesz spróbować na mnie wszystkiego, czego nauczyłaś się z książek swojego chłopaka – dodał, kiedy ujrzał, jak Becky wyciąga z kieszeni buteleczkę ze święconą wodą.
Woda nie odniosła żadnego skutku, poza tym, że sprawiła, iż Becky poczuła się jak zupełna idiotka. Obserwowała, jak mężczyzna potrząsa głową i w ułamku sekundy już był suchy.
- A więc nie jestem demonem – powiedział, po czym machnął ręką i w powietrzu pojawiła się lista z zieloną fajką przy urozmaiconym czerwonymi różkami napisie „demon”. – Ducha, poltergeista, zombie i ghula możesz od razu wyeliminować, żaden umarlak nie mógłby mieć mojego uroku. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej i puścił do niej oko.
Becky wciąż nie ruszyła się z miejsca - stała z pustą buteleczką i wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w coś, co mogło być tylko jednym stworzeniem, jakie znała.
- W takim razie pozostaje nam – kontynuował, machając rękami, jakby chciał zachęcić ją do odpowiedzi. – Och, niech ci będzie, podpowiem ci.
Wykonał palcem wskazującym ruch jakby rysował w powietrzu i na liście, zaraz pod demonicznymi różkami, pojawiła się para skrzydeł.
- Anioł – wyszeptała Becky, nie wiedząc skąd znalazła siłę, żeby uformować i wypowiedzieć to słowo.
- Brawa dla Becky z Wisconsin! – zawołał anioł, a z sufitu posypał się na nią brokat. – W nagrodę możesz zadać mi pytanie. Pod warunkiem, że nie będzie zbyt osobiste.
- Kim jesteś? – zapytała Becky, biorąc się wreszcie w garść. W końcu miała Misję i nie pozwoli, żeby pierwszy lepszy anioł przeszkodził jej w jej wypełnieniu. W razie czego gdzieś w torbie miała rysunek znaków, które należy nakreślić, by odesłać anioła w cholerę. Tylko wizja kreślenia go własną krwią trochę ją przerażała.
- Och, liczyłem na coś bardziej oryginalnego. – Anioł zrobił zawiedzioną minę, ale już po chwili przybrał poważny wyraz twarzy, odchrząknął i powiedział oficjalnym tonem: - Jestem Gabriel, archanioł Pana. – Kiedy spojrzał na zdumioną Becky, uderzył się dłonią w czoło. – Ach, chyba zabrałem Casowi jego popisową kwestię. W każdym razie, mów mi Gabe.
- Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? - zapytała Becky podejrzliwie. – Że nie jesteś jednym z tych dwulicowych opierzeńców, którzy chcą dostać Winchesterów i Castiela w swoje ręce?
- Gdybym chciał ich dostać, to poszedłbym prosto do nich, nie uważasz? – zapytał, ale jego głos dochodził skąd indziej, jakby zza pleców Becky.
Dziewczyna odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i ujrzała anioła uśmiechającego się do niej promiennie. Zerknęła przez ramię – drugi, to znaczy pierwszy mężczyzna wciąż siedział rozparty wygodnie w fotelu – po czym odetchnęła z ulgą. Z tego, co się zorientowała z wiadomości Chucka, Gabriel był aniołem, z którym bracia byli w, jeśli tak to można określić, najlepszych stosunkach. Przynajmniej za każdym razem, kiedy wydawało się, że już ich wykończył, przywracał ich na powrót do świata żywych. To już było coś.
- Trickster – powiedziała bardziej do siebie niż do niego, po czym ostrożnie usiadła w fotelu, nie spuszczając z niego oczu.
- We własnej osobie. – Gabriel skinął głową, po czym pstryknął palcami i na stole pojawiły się dwa drinki. Wziął jeden z nich do ręki, przyłożył kieliszek do ust i przez moment kontemplował zapach jego zawartości.
- Co tutaj robisz? – Becky zadała to pytanie, kiedy sama nie znalazła na nie żadnej logicznej odpowiedzi.
- Spodobałaś mi się – odparł szczerze, mrugając do niej porozumiewawczo. – Och, nie tak, jak myślisz. Wiem, że kochasz tego swojego proroka i nawet nie miałbym u ciebie szans.
Becky poczuła, jak jej policzki robią się czerwone.
- Podoba mi się twoje zaangażowanie. Nawet, jeśli dotyczy tak absurdalnej rzeczy, jak uświadomienie Deana w kwestii jego uczuć do mojego braciszka.
Jeśli to było możliwe, Becky czuła, że jej policzki stają się jeszcze gorętsze.
- Mogłaś w końcu zostać obok tego wszystkiego, a nie pchać się w sam środek Apokalipsy. – Gabriel pokiwał z uznaniem głową. – Dlatego doszedłem do wniosku, że można twoje poświęcenie wykorzystać dla nieco większych celów – choć, nie zrozum mnie źle, szczęście mojego brata uważam za bardzo zbożny cel.
Becky wpatrywała się w niego w zdumieniu. Sam fakt, że archanioł zjawił się w jej pokoju hotelowym był dostatecznie niewiarygodny, a jeśli dodać do tego to, że miał dla niej jakieś zadanie...
- Co miałabym zrobić? – zapytała drżącym głosem.
Gabriel dopił resztę swojego drinka, po czym wstał i spojrzał na Becky z góry.
- Na razie zostać tutaj i nie ruszać się stąd pod żadnym pozorem. Myślę – policzył coś szybko na palcach – że tydzień wystarczy.
- Ale wtedy będzie na wszystko za późno! – zawołała Becky, podnosząc się z fotela i patrząc na anioła z pasją w oczach. – Sam i Dean mogą być wtedy na drugim końcu Ameryki!
Gabriel zastanowił się przez chwilę, po czym raz jeszcze pstryknął palcami i na stoliku zmaterializowało się urządzenie nawigacyjne.
- Z tym ich na pewno znajdziesz. Tylko pamiętaj – zbliżył się o krok do Becky, a jego głos nagle stał się niemal poważny – nie ruszaj się stąd. Tutaj jesteś bezpieczna.
- Ale... – Becky nagle poczuła się bezsilna. – Jak mogę tu siedzieć, kiedy tam toczy się wojna? Już wystarczająco dużo czasu zmarnowałam, chowając się w swoim domu.
Gabriel westchnął, po czym spojrzał na Becky i znowu się uśmiechnął.
- Jeszcze będziesz miała okazję, żeby to wynagrodzić całemu światu. – Anioł pokręcił głową. – Ci Winchesterowie cię strasznie rozpuścili, naprawdę myślisz, że archaniołowie mają czas przychodzić na miłe pogawędki do przypadkowych osób?
Becky nie odpowiedziała, bo sama o tym myślała – w końcu nie była nikim ważnym, ani dla Ziemi, ani tym bardziej dla nieba.
- Mówiąc o Winchesterach, zdaje się, że Deano chce się ze mną zobaczyć. – Gabriel zatrzymał wzrok na suficie jakby w coś się wsłuchiwał. – Cóż, jak mógłbym odmówić małemu tete a tete z przyszłym szwagrem? – Anioł podniósł ręce w geście rezygnacji. – Wykorzystaj dobrze ten tydzień. Możesz napisać o mnie opowiadanie albo dwa, tylko błagam, nie łącz mnie z żadnym z moich braci. To byłoby za dużo nawet jak na mnie.
Po tych słowach zniknął, pozostawiając Becky z rosnącą potrzebą wypicia wyczarowanego przez niego drinka. A najlepiej i całej zawartości barka.
Dean Winchester był jak góra lodowa.
Na zewnątrz sprawiał wrażenie zupełnie przeciętnego człowieka, szczególnie, kiedy przebywał ze swoim młodszym bratem – znikał wtedy w cieniu jego uroku osobistego i nieziemskiej aparycji.
Ale to była tylko niewielka część jego osoby.
Pod powierzchnią kryło się znacznie więcej, krył się klejnot, który mógł dostrzec tylko ktoś, kto naprawdę potrafił patrzeć.
Bo Dean Winchester – choć sam nie chciał jeszcze tego przed sobą przyznać – był Wybrańcem.
- Idę spać – wymamrotał Sam, próbując opanować ziewnięcie. – Zwłaszcza, że z samego rana mają pojawić się pierwsi łowcy.
Dean tylko na to czekał – już od ponad godziny zerkał z irytacją na młodszego brata, który nie chciał polec nawet przy spotkaniu z najgrubszym tomem w bibliotece Bobby’ego.
- Dobry pomysł – powiedział Bobby, wstając ze swojego fotela za biurkiem. – Ty młody też nie siedź za długo, bo to ostatnia noc, kiedy masz całe łóżko dla siebie. Od jutra będziemy mieć tu hotel dla połowy Ameryki.
- Jasne, Bobby. Znasz mnie – ja i książki to nie jest długotrwały związek. – Dean uśmiechnął się do Bobby’ego i kiedy tylko ten wyszedł z pokoju, zamknął książkę, w którą wpatrywał się bezmyślnie przez ostatnie pół godziny, po czym zdjął z oparcia kurtkę i ruszył w stronę drzwi.
- Gdzieś się wybierasz?
Dean zaklął bezgłośnie. Zupełnie zapomniał o Castielu, który przez cały czas kręcił się po domu Bobby’ego.
- Na spacer – wypalił na poczekaniu. Miał nadzieję, że Cas nie zechce zaglądać zbyt głęboko w jego umysł i uwierzy mu na słowo. – Chciałem się trochę przewietrzyć przed snem.
- Mogę iść z tobą? – zapytał Cas, przekrzywiając lekko głową i przypatrując się Deanowi z umiarkowanym zainteresowaniem.
Dean nie wiedział, czy Cas po prostu za długo przebywał z Samem, czy może każdy, kto go znał, prędzej czy później uczył się jak należy go podejść, w każdym razie na widok tego szczenięcego spojrzenia, chociażby z samej litości, miał ochotę powiedzieć „tak”.
- Wybacz, Cas, ale chciałbym przez chwilę być sam.
- Rozumiem – odparł Cas bez wyraźnej zmiany w głosie czy wyrazie twarzy. – Też czasem potrzebuję pobyć sam. Kilka tysięcy lat samotności mnie tego nauczyło.
Dean w pierwszym momencie myślał, że Cas mówi poważnie i już naprawdę zaczął mieć wyrzuty sumienia, kiedy nagle kącik ust anioła podniósł się nieznacznie i Winchester wiedział, że ten z niego kpi.
- Niezła sztuczka – powiedział, wystawiając w jego stronę wskazujący palec. – Naprawdę nie sądziłem, że gdzieś tkwią w tobie szczątki poczucia humoru. Może nie jest jednak z tobą tak źle. Co nie zmienia faktu – dodał szybko, gdy zobaczył, że Cas otwiera już usta, by coś powiedzieć – że teraz idę sam. Nawet ja czasem potrzebuję trochę pomyśleć, choć na to nie wyglądam.
Castiel zmrużył odrobinę oczy, ale nic nie odpowiedział. Dean kiwnął w jego stronę głową, po czym wyszedł do przedpokoju, a stamtąd na zalany ciemnościami parking.
Powietrze było wyjątkowo chłodne, już nie na ten orzeźwiający, letni sposób, ale taki, który przypominał o nieubłaganym nadejściu jesieni. Dean zasunął kurtkę pod samą szyję i ruszył przez parking, w stronę wyludnionej o tej porze drogi. Kiedy dotarł na tyle daleko, że dom Bobby’ego całkowicie ukrył się za stertami wraków samochodów, zatrzymał się i spojrzał w zasnute chmurami niebo. Długo zastanawiał się czy powinien wziąć coś ze sobą – jak chociażby oliwę przyniesioną przez Casa z Jerozolimy – ale po namyśle doszedł do wniosku, że prędzej dojdzie do czegokolwiek grając czysto.
- Gabe? – zawołał w bliżej nieokreśloną przestrzeń nad jego głową. Po całym tym czasie spędzonym z Casem już nawet nie czuł się głupio, zwracając się w stronę nieba. – Wiem, że mnie słyszysz.
- Czułem, że prędzej czy później się za mną stęsknisz.
Dean obrócił się i ujrzał Gabriela siedzącego wygodnie w szerokim leżaku, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i drinkiem z parasolką w ręce.
- Chociaż po tym, jak ostatnio zostawiłeś mnie w samym środku płonącej zasadzki twojego anioła powinienem poczuć się urażony i nie rozmawiać z tobą przez najbliższych tysiąc lat. Ale z drugiej strony, widzę, że uczysz się na błędach.
Dean przewrócił oczami. Robiło mu się już naprawdę zimno i chciał to wszystko mieć jak najszybciej za sobą.
- Możesz sobie darować. I tak byś się tu zjawił, prędzej czy później. On by ci kazał.
- Och Deano, Deano. – Gabriel pokręcił głową i pokiwał na Deana ostrzegająco palcem. – Nie wyobrażaj sobie, że jedno objawienie czyni cię od razu pierwszym z niebiańskich VIPów. Ludzie codziennie doznają objawień.
- Ale nie w kwestii wygrania Apokalipsy. – Dean zacisnął zęby, powstrzymując się od rzucenia jakiegoś ciętego komentarza.
- Bardzo pochlebia mi twoje wysokie zdanie o mnie, ale pomoc jednego archanioła nie da ci zwycięstwa i wiecznej chwały. Gdyby tak było... – Gabriel zagwizdał cicho. – Nie mielibyśmy tego całego końca świata na głowie, prawda?
- Oczywiście – odpowiedział Dean ze słodkim uśmiechem. – Dlatego potrzebuję twojej pomocy w zwerbowaniu jeszcze trzech archaniołów.
Gabriel spojrzał na Deana znad swoich okularów.
- Ty naprawdę uważasz, że całe niebo tylko czeka, aby upaść do twoich stóp i wypełniać twoje rozkazy.
- Słuchaj...
- Nie, to ty posłuchaj. – W jednej sekundzie Gabriel znalazł się niebezpiecznie blisko Deana. – Może i Bóg zesłał na ciebie objawienie i może wydaje ci się, że od teraz jesteś jego ulubieńcem, ale wyobraź sobie, że nie wszystkim na górze się to podoba. Ja – Gabriel obciągnął swoją koszulę w palmy i poprawił kołnierzyk – ja nie potrzebuję uwagi tatusia, skierowanej na mnie dwadzieścia cztery na dobę, ale nie wszyscy aniołowie potrafią zaakceptować to, że On po raz kolejny postanowił pomóc ludziom. Większość z nich uważa – i cóż, nie można ich za to winić – że człowiek powinien być pozostawiony samemu sobie, a jak mu nie wyjdzie, to znaczy, że jest looserem i nie jest wart zachodu.
Dean prychnął z pogardą.
- Oczywiście, pierdoleni aniołowie potrafią gadać głupoty, bo większość z nich nie ma bladego pojęcia o życiu. Nikt im nie spuszcza na głowy Apokalipsy, razem z jej wszystkimi urokami.
- Technicznie rzecz biorąc, sami poradziliście sobie z otwarciem puszki Pandory – wtrącił Gabriel niewinnie, ale zaraz przybrał zmartwiony wyraz twarzy. – Niech to, ta riposta jest już tak wysłużona, że po pierwszych trzydziestu razach straciła swój urok.
Walką z chęcią przyłożenia mu w sam środek twarzy stawała się dla Deana coraz cięższa.
- W każdym razie – mówił Gabriel, spacerując wkoło Deana. - Pomysł zwalczenia Jeźdźców Apokalipsy z pomocą czterech archaniołów jest nie najgłupszy, ale sęk w tym, że nie wiem, czy poza moją wspaniałą osobą macie jeszcze kogoś po swojej stronie. Część moich braci zbuntowała się przeciwko tatusiowi i przyłączyła się do Lucyfera. Michał to wolny strzelec, a reszta? Nie mam bladego pojęcia.
- Jak to, przecież bywasz chyba w niebie? – zapytał Dean, marszcząc brwi.
- Szczerze mówiąc, ostatnio jakoś wolę waszą Ziemię. Tam na górze – Gabriel spojrzał w stronę nieba – jest za dużo szumu. Mniej się nasłuchuję o ludziach będąc wśród nich, niż wśród moich braci.
- Gabe. – Dean zrobił krok w stronę anioła, a jego głos zabrzmiał niemal desperacko. Palce już mu zesztywniały z zimna, a w głowie miał zbyt wielki mętlik, żeby myśleć trzeźwo. – Potrzebuję twojej pomocy. Naprawdę. Proszę.
Gabriel wpatrywał się przez chwilę w niego z zastanowieniem, dopóki coś ponad ramieniem Deana nie odciągnęło jego uwagi.
- Och, braciszku, postanowiłeś przyłączyć się do naszej nocnej imprezy?
Dean obrócił się powoli, szykując się psychicznie na spotkanie z Casem.
- Dean? – zapytał Castiel, patrząc się prosto na niego.
- Cóż, chętnie bym został i posłuchał, a widzę, że szykuje się prawdziwe widowisko – powiedział Gabriel ucieszonym głosem – ale obowiązki wzywają! Dzięki za rozmowę od serca, Deano, na pewno tego nie zapomnę.
Gabriel zniknął wraz z delikatnym podmuchem wiatru – Castiel nawet nie zaszczycił go spojrzeniem – po czym na dłuższą chwilę zapanowała nieprzyjemna cisza.
- Cas, posłuchaj... – zaczął Dean, choć tak naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Był już naprawdę zmęczony, prawie zamarzał, a teraz jeszcze musiał tłumaczyć się przed Castielem.
- Dlaczego prosiłeś Gabriela o pomoc? Moja pomoc już ci nie wystarcza?
- Kurwa, Cas. – Dean zaczynał powoli tracić cierpliwość i jedyne, czego mu brakowało, to urażony anioł zachowujący się jak baba. – Gdybym mógł, byłbyś pierwszą osobą, do której bym się zwrócił. Ale sam najlepiej wiesz, że nawet ty nie jesteś w stanie zaradzić temu, co się dookoła nas dzieję. Potrzebujemy pomocy kogoś stojącego wyżej, niż ty.
- Chcesz ściągnąć na ziemię archaniołów? – Cas spojrzał na Deana szeroko otwartymi oczami i po plecach Winchestera przebiegł dreszcz, kiedy dostrzegł w nich czysty strach. – Nie wystarcza ci, że są w to już zaangażowani Lucyfer i Michał? – Teraz w głosie Casa słychać było tylko złość i Dean nie wiedział już, co przeraża go bardziej.
- Cas, ja... – zaczął znowu Dean, ale Castiel mu przerwał.
- Twój ograniczony ludzki umysł nawet nie potrafi objąć ich potęgi! Czy ty wiesz, co się może stać, jeśli na Ziemi zjawi się więcej archaniołów chcących zagłady ludzi?
- Cas...
- Wtedy znikniecie zanim zejdą tutaj wszyscy Jeźdźcy, nawet ich siła nie równa się temu, co oni są w stanie uczynić!
- Cas! – krzyknął Dean, nie mogąc dłużej tego znieść. – Do jasnej cholery, sam sobie tego nie wymyśliłem!
- Więc skąd...
- Bóg.
Castiel zamrugał kilkakrotnie i przez moment nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
- Kiedy?
- Dzisiaj rano, w miasteczku Wojny.
- Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? – Jego głos był tak chłodny, że Dean niemal czuł, jak temperatura wokół obniża się jeszcze o kilka stopni.
- Ja... – zaczął Dean, ale po chwili zamknął usta. Nie było sensu kłamać i choć nie mógł wiedzieć jak dużo czasu mu by to zajęło, na pewno nie zamierzał od razu lecieć z tą informacją do Casa.
Castiel pokręcił głową, po czym odwrócił się z cichym szelestem płaszcza i zaczął iść w kierunku domu Bobby’ego.
- Cas, błagam, ja sam nie byłem pewien, aż do chwili, w której potwierdził to Gabriel! Wyobraź sobie, że nie co dzień słyszę w głowie głos Boga! – zawołał za nim Dean z desperacją. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to obrażony anioł.
Mylił się. Na końcu listy znajdował się obrażony i wściekły jednocześnie anioł.
- Nie co dzień! – krzyknął Castiel, a jego twarz w jednej chwili znalazła się zdecydowanie zbyt blisko twarzy Deana. – Ja całe życie czekałem, by usłyszeć jego głos! Ja... ja zwątpiłem w niego, Dean, rozumiesz? Zwątpiłem, że jeszcze tu w ogóle jest, że modlitwa do niego ma jakikolwiek sens! A ty chciałeś zataić przede mną fakt, że nie tylko wciąż tu jest, ale i chce wam pomóc?
Deanowi nie spodobało się to, jak Castiel powiedział „wam”. Od jakiegoś czasu nie było żadnego „wy”, tylko „my”. Cas był już jednym z nich.
- To jest... – Castiel zrobił krok w tył, po czym pokręcił głową i w następnej sekundzie już go nie było.
Tytuł: Gdzie Lucyfer nie może (tam kobieta da radę) (3/?)
Słów w tej części: 3 996 (What. The. Fuck.)
Wola walki to nie wszystko. Zazwyczaj potrzeba jeszcze Planu.
Jednak Samowi i Deanowi plany służyły – w przeciwieństwie do reszty ludzkości, ale oni w końcu nigdy nie należeli do większości – aby postępować dokładnie odwrotnie do tego, co było w nich zawarte.
Winchesterowie, niczym szekspirowscy tragiczni bohaterowie, już nieraz udowodnili, że w tym szaleństwie jest metoda.
Tylko czy to wystarczy, by pokonać Jeźdźców Apokalipsy?
- Czy w ogóle wiemy dokąd jedziemy? – zapytał Sam, przerywając ciszę, która nastała po zapaleniu przez Deana silnika (na tyle, na ile można było mówić o ciszy, kiedy w grę wchodziła Impala i jej silnik).
Dean nie odpowiedział. Był zbyt zajęty intensywnym wpatrywaniem się w kierownicę, by zwrócić uwagę na to, co mówi Sam.
- Człowieku, co z tobą?
Dean ocknął się z zamyślenia dopiero, kiedy poczuł na ramieniu dłoń Castiela.
- Wszystko w porządku?
Winchester spojrzał we wsteczne lusterko i ujrzał zatroskaną twarz anioła.
- Jasne, stary. Po prostu zastanawiałem się – Dean uruchomił wyobraźnię w poszukiwaniu jakiegoś szybkiego kłamstwa – zastanawiałem się, jak najszybciej dotrzeć do Bobby’ego.
- Jeśli Impala nie wyhoduje sobie zaraz skrzydeł, to raczej wątpię... – Sam zamrugał oczami, kiedy w ułamku sekundy krajobraz wokół nich zmienił się ze zniszczonego miasteczka na parking przed domem Bobby’ego.
- Błogosławieni który nie wierzyli, a zobaczyli – Dean mrugnął do odbicia Casa w lusterku, po czym wysiadł z samochodu i ruszył za Samem w kierunku domu.
Kiedy jednak odwrócił się, by zobaczyć czy Castiel idzie za nimi, okazało się, że ten wciąż siedzi w Impali.
- Hej, co jest? – zawołał Sam, stojąc w otwartych drzwiach i ociekając święconą wodą, która spłynęła na niego, gdy nacisnął klamkę.
- Idź, sprawdzę co z Casem – odpowiedział Dean, po czym zapukał w boczną szybę i powiedział: - Hej, księżniczko, czekasz na specjalne zaproszenie?
Gdy spojrzał do środka, zobaczył, jak Castiel podtrzymuje dłonią głowę, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, co działo się poza samochodem. Dean otworzył drzwi i usiadł obok niego na tylnym siedzeniu.
- Cas, co się dzieje?
Anioł w końcu spojrzał na Winchestera – był blady jak świeżo pomalowana ściana, a na jego twarzy można było dostrzec grymas bólu.
- Wygląda na to, że się starzeję.
Dean nie wiedział, co zdziwiło go bardziej – to, jak Cas wyglądał, czy to, że prawdopodobnie po raz pierwszy usłyszał padający z jego ust żart. Uznał jednak, że kwestię nowoodkrytego u anioła poczucia humoru można zostawić na później.
- Poważnie, stary, co z tobą? Kiedyś nie miałeś problemu z przenoszeniem nas trzydzieści lat wstecz, a teraz wyglądasz, jakbyśmy się cofnęli co najmniej do epoki lodowcowej.
Castiel potarł wierzchem dłoni czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Myślę, że za długo tu przebywam. Aniołowie nie są stworzeni do całodobowego pobytu na Ziemi.
W Impali na chwilę zapanowała cisza – oboje wiedzieli, że poza Ziemią Castiel nie ma gdzie się podziać, chyba, że miał ochotę wpaść wprost w ramiona wściekłych na niego braci.
- Na przyszłość wystarczy po prostu połowa drogi, okej? Resztę możemy przejechać – powiedział w końcu Dean, a kiedy Cas obdarzył go czymś w rodzaju uśmiechu, poklepał go po ramieniu i wysiadł z samochodu.
Przytrzymał Castielowi drzwi – ten wciąż wyglądał, jakby nie czuł się całkiem pewnie na własnych nogach – po czym razem dołączyli do Sama i Bobby’ego, nie unikając niestety próby wody święconej (Dean jednak stwierdził, że chłodna woda dobrze podziałała na Castiela, bo kiedy anioł potrząsnął głową, by pozbyć się jej z twarzy i włosów, wyglądał na bardziej ożywionego, niż odkąd ruszyli z miasteczka Wojny).
Mówi się, że w drodze nie chodzi o punkt docelowy, ale o sam fakt dążenia do niego. Najlepsze zaś w dążeniu są miejsca, w których odpoczywa się od trudów podróży.
- To nie kierowca wybiera motel, ale motel wybiera kierowcę – powiedziała Becky, zjeżdżając na parking pierwszego przydrożnego motelu, na jaki trafiła odkąd zapadł zmierzch.
Zmęczenie podróżą sprawiło, że nieważne, jak budynek prezentowałby się od zewnątrz, Becky i tak skorzystałaby z ciepłego łóżka, jakie oferował.
- Zmęczenie zmęczeniem – marudziła Becky, przejeżdżając obok trzeciego już motelu, odkąd postanowiła, że najwyższa pora trochę odpocząć – ale trzeba mieć jakieś standardy.
W końcu dostrzegła tablicę z reklamą dwugwiazdkowego hotelu, pół kilometra od głównej drogi, która prezentowała się na tyle dobrze, że Becky zaryzykowała i skręciła w boczną szosę (choć tak naprawdę tym, co ją przekonało, była nazwa - „Pod skrzydłem anioła” - idealnie pasująca do jej Misji).
Zaparkowała Merca na niewielkim żwirowym parkingu (na którym znajdował się jeszcze tylko jeden samochód, starszy, ale posiadający ten sam rodzaj klasy, co na przykład Chevrolet Impala, rocznik sześćdziesiąty siódmy), zabrała swój niewielki bagaż (jedna walizka i jedna torba to, jak na nią, był naprawdę minimalizm bagażowy) i weszła po schodkach na przyjemną werandę, oświetloną drobnymi lampkami zwisającymi z sufitu. Kiedy otworzyła drzwi, jej oczom ukazał się rozległy hol z niewielką recepcją po prawej stronie. Ale to, co ujęło ją najbardziej, to figurki, płaskorzeźby i obrazy przedstawiające anioły, wiszące na każdej widocznej ścianie (pomimo wszystkiego, co wiedziała o aniołach, wciąż nie mogła oprzeć się ich urokowi, tym bardziej, że przecież nie wszystkie były takie złe, prawda?).
- Dobry wieczór – powiedział recepcjonista, uśmiechając się szeroko. – Pokój dla jednej osoby?
- Zgadza się – odpowiedziała Becky, przetrząsając torebkę w poszukiwaniu portfela. – Na jedną noc.
- Och – westchnął recepcjonista, wciąż nie tracąc uśmiechu - proszę nie szukać pieniędzy, zapłaci pani przy wyjeździe. Kto wie, może zostanie pani tutaj dłużej, niż pani planuje? – Podał Becky klucz, puszczając przy tym do niej oko. – Drugie piętro, drugie drzwi po prawej.
Becky miała już odpowiedzieć, że nie, nie wydaje jej się, bo jest właśnie w trakcie wypełniania niezwykle ważnej Misji, ale uznała, że mężczyzna jest zbyt miły, by pozbawiać go tej nadziei. W zamian wzięła od niego klucz, życzyła dobrej nocy i podeszła do windy, ciągnąc za sobą bagaże.
- Przykro mi, ale winda nie działa! – zawołał za nią recepcjonista, brzmiąc, jakby naprawdę było mu przykro.
No cóż, nie wszystko może być idealnie, pomyślała Becky, ruszając w stronę schodów.
- Może pomóc?
Becky podskoczyła mimowolnie, kiedy nie wiadomo skąd u jej boku pojawił się młody mężczyzna. On również uśmiechał się przyjaźnie (zbyt przyjaźnie jak na obcego, skąd oni brali tych ludzi?) i miał w sobie coś, co jednocześnie ją przerażało i przyciągało (i jeszcze coś; to coś sprawiało, że Becky miała wrażenie, że już go kiedyś spotkała).
- Tak, będę wdzięczna – odparła po chwili wahania; już wolała uciszyć niezrozumiały lęk, niż samotnie walczyć z bagażami przez dwa piętra.
- Długa podróż, co? – zapytał mężczyzna i, nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Ostatnio dużo ludzi odbywa długie podróże, jakby przed czymś uciekali albo, wręcz przeciwnie, czegoś szukali.
Becky szła za nim, zastanawiając się dlaczego nigdy nie może trafić na normalnych ludzi. Nie żeby narzekała na znajomość z łowcami, aniołem i boskim prorokiem, ale kiedy już spotykała kogoś spoza, nieszczególnie miała ochotę na wypowiedzi wypakowane metaforami i obwiązane tajemniczymi uśmiechami. Choć z drugiej strony, jak mogła oczekiwać normalności, skoro sama pchała się w środek Apokalipsy?
- To chyba twój pokój – powiedział mężczyzna, zatrzymując się przy drugich drzwiach po prawej.
Becky przekręciła klucz w zamku, trochę za późno zadając sobie pytanie skąd obcy wiedział, w którym pokoju została zameldowana.
Mężczyzna postawił jej bagaż przy wejściu – Becky poczuła, jak robi jej się gorąco ze zdenerwowania – i uśmiechnął się szeroko.
- Jestem niezwykle uradowany, że wybrałaś właśnie ten hotel, Becky Rosen. – Obcy pstryknął palcami, a drzwi zamknęły się za nim cicho. - Na twój gust można zdecydowanie bardziej liczyć, niż na tą zupełną niewybredność i zamiłowanie do tanich moteli Winchesterów.
Cholera, zaklęła Becky w myślach. Cholera, cholera, cholera.
- Nawet się nie waż do mnie zbliżyć – powiedziała, starając się, by jej głos zabrzmiał choć odrobinę pewnie.
Nie zabrzmiał.
- Och, ranisz moje serce. – Mężczyzna westchnął teatralnie, po czym zniknął i zmaterializował się na jednym z dwóch foteli, stojących przy niewielkim stoliku. – Ale proszę, możesz spróbować na mnie wszystkiego, czego nauczyłaś się z książek swojego chłopaka – dodał, kiedy ujrzał, jak Becky wyciąga z kieszeni buteleczkę ze święconą wodą.
Woda nie odniosła żadnego skutku, poza tym, że sprawiła, iż Becky poczuła się jak zupełna idiotka. Obserwowała, jak mężczyzna potrząsa głową i w ułamku sekundy już był suchy.
- A więc nie jestem demonem – powiedział, po czym machnął ręką i w powietrzu pojawiła się lista z zieloną fajką przy urozmaiconym czerwonymi różkami napisie „demon”. – Ducha, poltergeista, zombie i ghula możesz od razu wyeliminować, żaden umarlak nie mógłby mieć mojego uroku. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej i puścił do niej oko.
Becky wciąż nie ruszyła się z miejsca - stała z pustą buteleczką i wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w coś, co mogło być tylko jednym stworzeniem, jakie znała.
- W takim razie pozostaje nam – kontynuował, machając rękami, jakby chciał zachęcić ją do odpowiedzi. – Och, niech ci będzie, podpowiem ci.
Wykonał palcem wskazującym ruch jakby rysował w powietrzu i na liście, zaraz pod demonicznymi różkami, pojawiła się para skrzydeł.
- Anioł – wyszeptała Becky, nie wiedząc skąd znalazła siłę, żeby uformować i wypowiedzieć to słowo.
- Brawa dla Becky z Wisconsin! – zawołał anioł, a z sufitu posypał się na nią brokat. – W nagrodę możesz zadać mi pytanie. Pod warunkiem, że nie będzie zbyt osobiste.
- Kim jesteś? – zapytała Becky, biorąc się wreszcie w garść. W końcu miała Misję i nie pozwoli, żeby pierwszy lepszy anioł przeszkodził jej w jej wypełnieniu. W razie czego gdzieś w torbie miała rysunek znaków, które należy nakreślić, by odesłać anioła w cholerę. Tylko wizja kreślenia go własną krwią trochę ją przerażała.
- Och, liczyłem na coś bardziej oryginalnego. – Anioł zrobił zawiedzioną minę, ale już po chwili przybrał poważny wyraz twarzy, odchrząknął i powiedział oficjalnym tonem: - Jestem Gabriel, archanioł Pana. – Kiedy spojrzał na zdumioną Becky, uderzył się dłonią w czoło. – Ach, chyba zabrałem Casowi jego popisową kwestię. W każdym razie, mów mi Gabe.
- Skąd mam wiedzieć, że nie kłamiesz? - zapytała Becky podejrzliwie. – Że nie jesteś jednym z tych dwulicowych opierzeńców, którzy chcą dostać Winchesterów i Castiela w swoje ręce?
- Gdybym chciał ich dostać, to poszedłbym prosto do nich, nie uważasz? – zapytał, ale jego głos dochodził skąd indziej, jakby zza pleców Becky.
Dziewczyna odwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i ujrzała anioła uśmiechającego się do niej promiennie. Zerknęła przez ramię – drugi, to znaczy pierwszy mężczyzna wciąż siedział rozparty wygodnie w fotelu – po czym odetchnęła z ulgą. Z tego, co się zorientowała z wiadomości Chucka, Gabriel był aniołem, z którym bracia byli w, jeśli tak to można określić, najlepszych stosunkach. Przynajmniej za każdym razem, kiedy wydawało się, że już ich wykończył, przywracał ich na powrót do świata żywych. To już było coś.
- Trickster – powiedziała bardziej do siebie niż do niego, po czym ostrożnie usiadła w fotelu, nie spuszczając z niego oczu.
- We własnej osobie. – Gabriel skinął głową, po czym pstryknął palcami i na stole pojawiły się dwa drinki. Wziął jeden z nich do ręki, przyłożył kieliszek do ust i przez moment kontemplował zapach jego zawartości.
- Co tutaj robisz? – Becky zadała to pytanie, kiedy sama nie znalazła na nie żadnej logicznej odpowiedzi.
- Spodobałaś mi się – odparł szczerze, mrugając do niej porozumiewawczo. – Och, nie tak, jak myślisz. Wiem, że kochasz tego swojego proroka i nawet nie miałbym u ciebie szans.
Becky poczuła, jak jej policzki robią się czerwone.
- Podoba mi się twoje zaangażowanie. Nawet, jeśli dotyczy tak absurdalnej rzeczy, jak uświadomienie Deana w kwestii jego uczuć do mojego braciszka.
Jeśli to było możliwe, Becky czuła, że jej policzki stają się jeszcze gorętsze.
- Mogłaś w końcu zostać obok tego wszystkiego, a nie pchać się w sam środek Apokalipsy. – Gabriel pokiwał z uznaniem głową. – Dlatego doszedłem do wniosku, że można twoje poświęcenie wykorzystać dla nieco większych celów – choć, nie zrozum mnie źle, szczęście mojego brata uważam za bardzo zbożny cel.
Becky wpatrywała się w niego w zdumieniu. Sam fakt, że archanioł zjawił się w jej pokoju hotelowym był dostatecznie niewiarygodny, a jeśli dodać do tego to, że miał dla niej jakieś zadanie...
- Co miałabym zrobić? – zapytała drżącym głosem.
Gabriel dopił resztę swojego drinka, po czym wstał i spojrzał na Becky z góry.
- Na razie zostać tutaj i nie ruszać się stąd pod żadnym pozorem. Myślę – policzył coś szybko na palcach – że tydzień wystarczy.
- Ale wtedy będzie na wszystko za późno! – zawołała Becky, podnosząc się z fotela i patrząc na anioła z pasją w oczach. – Sam i Dean mogą być wtedy na drugim końcu Ameryki!
Gabriel zastanowił się przez chwilę, po czym raz jeszcze pstryknął palcami i na stoliku zmaterializowało się urządzenie nawigacyjne.
- Z tym ich na pewno znajdziesz. Tylko pamiętaj – zbliżył się o krok do Becky, a jego głos nagle stał się niemal poważny – nie ruszaj się stąd. Tutaj jesteś bezpieczna.
- Ale... – Becky nagle poczuła się bezsilna. – Jak mogę tu siedzieć, kiedy tam toczy się wojna? Już wystarczająco dużo czasu zmarnowałam, chowając się w swoim domu.
Gabriel westchnął, po czym spojrzał na Becky i znowu się uśmiechnął.
- Jeszcze będziesz miała okazję, żeby to wynagrodzić całemu światu. – Anioł pokręcił głową. – Ci Winchesterowie cię strasznie rozpuścili, naprawdę myślisz, że archaniołowie mają czas przychodzić na miłe pogawędki do przypadkowych osób?
Becky nie odpowiedziała, bo sama o tym myślała – w końcu nie była nikim ważnym, ani dla Ziemi, ani tym bardziej dla nieba.
- Mówiąc o Winchesterach, zdaje się, że Deano chce się ze mną zobaczyć. – Gabriel zatrzymał wzrok na suficie jakby w coś się wsłuchiwał. – Cóż, jak mógłbym odmówić małemu tete a tete z przyszłym szwagrem? – Anioł podniósł ręce w geście rezygnacji. – Wykorzystaj dobrze ten tydzień. Możesz napisać o mnie opowiadanie albo dwa, tylko błagam, nie łącz mnie z żadnym z moich braci. To byłoby za dużo nawet jak na mnie.
Po tych słowach zniknął, pozostawiając Becky z rosnącą potrzebą wypicia wyczarowanego przez niego drinka. A najlepiej i całej zawartości barka.
Dean Winchester był jak góra lodowa.
Na zewnątrz sprawiał wrażenie zupełnie przeciętnego człowieka, szczególnie, kiedy przebywał ze swoim młodszym bratem – znikał wtedy w cieniu jego uroku osobistego i nieziemskiej aparycji.
Ale to była tylko niewielka część jego osoby.
Pod powierzchnią kryło się znacznie więcej, krył się klejnot, który mógł dostrzec tylko ktoś, kto naprawdę potrafił patrzeć.
Bo Dean Winchester – choć sam nie chciał jeszcze tego przed sobą przyznać – był Wybrańcem.
- Idę spać – wymamrotał Sam, próbując opanować ziewnięcie. – Zwłaszcza, że z samego rana mają pojawić się pierwsi łowcy.
Dean tylko na to czekał – już od ponad godziny zerkał z irytacją na młodszego brata, który nie chciał polec nawet przy spotkaniu z najgrubszym tomem w bibliotece Bobby’ego.
- Dobry pomysł – powiedział Bobby, wstając ze swojego fotela za biurkiem. – Ty młody też nie siedź za długo, bo to ostatnia noc, kiedy masz całe łóżko dla siebie. Od jutra będziemy mieć tu hotel dla połowy Ameryki.
- Jasne, Bobby. Znasz mnie – ja i książki to nie jest długotrwały związek. – Dean uśmiechnął się do Bobby’ego i kiedy tylko ten wyszedł z pokoju, zamknął książkę, w którą wpatrywał się bezmyślnie przez ostatnie pół godziny, po czym zdjął z oparcia kurtkę i ruszył w stronę drzwi.
- Gdzieś się wybierasz?
Dean zaklął bezgłośnie. Zupełnie zapomniał o Castielu, który przez cały czas kręcił się po domu Bobby’ego.
- Na spacer – wypalił na poczekaniu. Miał nadzieję, że Cas nie zechce zaglądać zbyt głęboko w jego umysł i uwierzy mu na słowo. – Chciałem się trochę przewietrzyć przed snem.
- Mogę iść z tobą? – zapytał Cas, przekrzywiając lekko głową i przypatrując się Deanowi z umiarkowanym zainteresowaniem.
Dean nie wiedział, czy Cas po prostu za długo przebywał z Samem, czy może każdy, kto go znał, prędzej czy później uczył się jak należy go podejść, w każdym razie na widok tego szczenięcego spojrzenia, chociażby z samej litości, miał ochotę powiedzieć „tak”.
- Wybacz, Cas, ale chciałbym przez chwilę być sam.
- Rozumiem – odparł Cas bez wyraźnej zmiany w głosie czy wyrazie twarzy. – Też czasem potrzebuję pobyć sam. Kilka tysięcy lat samotności mnie tego nauczyło.
Dean w pierwszym momencie myślał, że Cas mówi poważnie i już naprawdę zaczął mieć wyrzuty sumienia, kiedy nagle kącik ust anioła podniósł się nieznacznie i Winchester wiedział, że ten z niego kpi.
- Niezła sztuczka – powiedział, wystawiając w jego stronę wskazujący palec. – Naprawdę nie sądziłem, że gdzieś tkwią w tobie szczątki poczucia humoru. Może nie jest jednak z tobą tak źle. Co nie zmienia faktu – dodał szybko, gdy zobaczył, że Cas otwiera już usta, by coś powiedzieć – że teraz idę sam. Nawet ja czasem potrzebuję trochę pomyśleć, choć na to nie wyglądam.
Castiel zmrużył odrobinę oczy, ale nic nie odpowiedział. Dean kiwnął w jego stronę głową, po czym wyszedł do przedpokoju, a stamtąd na zalany ciemnościami parking.
Powietrze było wyjątkowo chłodne, już nie na ten orzeźwiający, letni sposób, ale taki, który przypominał o nieubłaganym nadejściu jesieni. Dean zasunął kurtkę pod samą szyję i ruszył przez parking, w stronę wyludnionej o tej porze drogi. Kiedy dotarł na tyle daleko, że dom Bobby’ego całkowicie ukrył się za stertami wraków samochodów, zatrzymał się i spojrzał w zasnute chmurami niebo. Długo zastanawiał się czy powinien wziąć coś ze sobą – jak chociażby oliwę przyniesioną przez Casa z Jerozolimy – ale po namyśle doszedł do wniosku, że prędzej dojdzie do czegokolwiek grając czysto.
- Gabe? – zawołał w bliżej nieokreśloną przestrzeń nad jego głową. Po całym tym czasie spędzonym z Casem już nawet nie czuł się głupio, zwracając się w stronę nieba. – Wiem, że mnie słyszysz.
- Czułem, że prędzej czy później się za mną stęsknisz.
Dean obrócił się i ujrzał Gabriela siedzącego wygodnie w szerokim leżaku, z okularami przeciwsłonecznymi na nosie i drinkiem z parasolką w ręce.
- Chociaż po tym, jak ostatnio zostawiłeś mnie w samym środku płonącej zasadzki twojego anioła powinienem poczuć się urażony i nie rozmawiać z tobą przez najbliższych tysiąc lat. Ale z drugiej strony, widzę, że uczysz się na błędach.
Dean przewrócił oczami. Robiło mu się już naprawdę zimno i chciał to wszystko mieć jak najszybciej za sobą.
- Możesz sobie darować. I tak byś się tu zjawił, prędzej czy później. On by ci kazał.
- Och Deano, Deano. – Gabriel pokręcił głową i pokiwał na Deana ostrzegająco palcem. – Nie wyobrażaj sobie, że jedno objawienie czyni cię od razu pierwszym z niebiańskich VIPów. Ludzie codziennie doznają objawień.
- Ale nie w kwestii wygrania Apokalipsy. – Dean zacisnął zęby, powstrzymując się od rzucenia jakiegoś ciętego komentarza.
- Bardzo pochlebia mi twoje wysokie zdanie o mnie, ale pomoc jednego archanioła nie da ci zwycięstwa i wiecznej chwały. Gdyby tak było... – Gabriel zagwizdał cicho. – Nie mielibyśmy tego całego końca świata na głowie, prawda?
- Oczywiście – odpowiedział Dean ze słodkim uśmiechem. – Dlatego potrzebuję twojej pomocy w zwerbowaniu jeszcze trzech archaniołów.
Gabriel spojrzał na Deana znad swoich okularów.
- Ty naprawdę uważasz, że całe niebo tylko czeka, aby upaść do twoich stóp i wypełniać twoje rozkazy.
- Słuchaj...
- Nie, to ty posłuchaj. – W jednej sekundzie Gabriel znalazł się niebezpiecznie blisko Deana. – Może i Bóg zesłał na ciebie objawienie i może wydaje ci się, że od teraz jesteś jego ulubieńcem, ale wyobraź sobie, że nie wszystkim na górze się to podoba. Ja – Gabriel obciągnął swoją koszulę w palmy i poprawił kołnierzyk – ja nie potrzebuję uwagi tatusia, skierowanej na mnie dwadzieścia cztery na dobę, ale nie wszyscy aniołowie potrafią zaakceptować to, że On po raz kolejny postanowił pomóc ludziom. Większość z nich uważa – i cóż, nie można ich za to winić – że człowiek powinien być pozostawiony samemu sobie, a jak mu nie wyjdzie, to znaczy, że jest looserem i nie jest wart zachodu.
Dean prychnął z pogardą.
- Oczywiście, pierdoleni aniołowie potrafią gadać głupoty, bo większość z nich nie ma bladego pojęcia o życiu. Nikt im nie spuszcza na głowy Apokalipsy, razem z jej wszystkimi urokami.
- Technicznie rzecz biorąc, sami poradziliście sobie z otwarciem puszki Pandory – wtrącił Gabriel niewinnie, ale zaraz przybrał zmartwiony wyraz twarzy. – Niech to, ta riposta jest już tak wysłużona, że po pierwszych trzydziestu razach straciła swój urok.
Walką z chęcią przyłożenia mu w sam środek twarzy stawała się dla Deana coraz cięższa.
- W każdym razie – mówił Gabriel, spacerując wkoło Deana. - Pomysł zwalczenia Jeźdźców Apokalipsy z pomocą czterech archaniołów jest nie najgłupszy, ale sęk w tym, że nie wiem, czy poza moją wspaniałą osobą macie jeszcze kogoś po swojej stronie. Część moich braci zbuntowała się przeciwko tatusiowi i przyłączyła się do Lucyfera. Michał to wolny strzelec, a reszta? Nie mam bladego pojęcia.
- Jak to, przecież bywasz chyba w niebie? – zapytał Dean, marszcząc brwi.
- Szczerze mówiąc, ostatnio jakoś wolę waszą Ziemię. Tam na górze – Gabriel spojrzał w stronę nieba – jest za dużo szumu. Mniej się nasłuchuję o ludziach będąc wśród nich, niż wśród moich braci.
- Gabe. – Dean zrobił krok w stronę anioła, a jego głos zabrzmiał niemal desperacko. Palce już mu zesztywniały z zimna, a w głowie miał zbyt wielki mętlik, żeby myśleć trzeźwo. – Potrzebuję twojej pomocy. Naprawdę. Proszę.
Gabriel wpatrywał się przez chwilę w niego z zastanowieniem, dopóki coś ponad ramieniem Deana nie odciągnęło jego uwagi.
- Och, braciszku, postanowiłeś przyłączyć się do naszej nocnej imprezy?
Dean obrócił się powoli, szykując się psychicznie na spotkanie z Casem.
- Dean? – zapytał Castiel, patrząc się prosto na niego.
- Cóż, chętnie bym został i posłuchał, a widzę, że szykuje się prawdziwe widowisko – powiedział Gabriel ucieszonym głosem – ale obowiązki wzywają! Dzięki za rozmowę od serca, Deano, na pewno tego nie zapomnę.
Gabriel zniknął wraz z delikatnym podmuchem wiatru – Castiel nawet nie zaszczycił go spojrzeniem – po czym na dłuższą chwilę zapanowała nieprzyjemna cisza.
- Cas, posłuchaj... – zaczął Dean, choć tak naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Był już naprawdę zmęczony, prawie zamarzał, a teraz jeszcze musiał tłumaczyć się przed Castielem.
- Dlaczego prosiłeś Gabriela o pomoc? Moja pomoc już ci nie wystarcza?
- Kurwa, Cas. – Dean zaczynał powoli tracić cierpliwość i jedyne, czego mu brakowało, to urażony anioł zachowujący się jak baba. – Gdybym mógł, byłbyś pierwszą osobą, do której bym się zwrócił. Ale sam najlepiej wiesz, że nawet ty nie jesteś w stanie zaradzić temu, co się dookoła nas dzieję. Potrzebujemy pomocy kogoś stojącego wyżej, niż ty.
- Chcesz ściągnąć na ziemię archaniołów? – Cas spojrzał na Deana szeroko otwartymi oczami i po plecach Winchestera przebiegł dreszcz, kiedy dostrzegł w nich czysty strach. – Nie wystarcza ci, że są w to już zaangażowani Lucyfer i Michał? – Teraz w głosie Casa słychać było tylko złość i Dean nie wiedział już, co przeraża go bardziej.
- Cas, ja... – zaczął znowu Dean, ale Castiel mu przerwał.
- Twój ograniczony ludzki umysł nawet nie potrafi objąć ich potęgi! Czy ty wiesz, co się może stać, jeśli na Ziemi zjawi się więcej archaniołów chcących zagłady ludzi?
- Cas...
- Wtedy znikniecie zanim zejdą tutaj wszyscy Jeźdźcy, nawet ich siła nie równa się temu, co oni są w stanie uczynić!
- Cas! – krzyknął Dean, nie mogąc dłużej tego znieść. – Do jasnej cholery, sam sobie tego nie wymyśliłem!
- Więc skąd...
- Bóg.
Castiel zamrugał kilkakrotnie i przez moment nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
- Kiedy?
- Dzisiaj rano, w miasteczku Wojny.
- Kiedy zamierzałeś mi o tym powiedzieć? – Jego głos był tak chłodny, że Dean niemal czuł, jak temperatura wokół obniża się jeszcze o kilka stopni.
- Ja... – zaczął Dean, ale po chwili zamknął usta. Nie było sensu kłamać i choć nie mógł wiedzieć jak dużo czasu mu by to zajęło, na pewno nie zamierzał od razu lecieć z tą informacją do Casa.
Castiel pokręcił głową, po czym odwrócił się z cichym szelestem płaszcza i zaczął iść w kierunku domu Bobby’ego.
- Cas, błagam, ja sam nie byłem pewien, aż do chwili, w której potwierdził to Gabriel! Wyobraź sobie, że nie co dzień słyszę w głowie głos Boga! – zawołał za nim Dean z desperacją. Ostatnie, czego teraz potrzebował, to obrażony anioł.
Mylił się. Na końcu listy znajdował się obrażony i wściekły jednocześnie anioł.
- Nie co dzień! – krzyknął Castiel, a jego twarz w jednej chwili znalazła się zdecydowanie zbyt blisko twarzy Deana. – Ja całe życie czekałem, by usłyszeć jego głos! Ja... ja zwątpiłem w niego, Dean, rozumiesz? Zwątpiłem, że jeszcze tu w ogóle jest, że modlitwa do niego ma jakikolwiek sens! A ty chciałeś zataić przede mną fakt, że nie tylko wciąż tu jest, ale i chce wam pomóc?
Deanowi nie spodobało się to, jak Castiel powiedział „wam”. Od jakiegoś czasu nie było żadnego „wy”, tylko „my”. Cas był już jednym z nich.
- To jest... – Castiel zrobił krok w tył, po czym pokręcił głową i w następnej sekundzie już go nie było.
no subject
Aaa. Aaa. Super. Fabuła! Opisy! Kocham twoje dialogi! BeckyBeckyBecky (motele mnie zabiły; i boski prorok :DDD). Dean! Cas! Cas/Dean! ;____;
I GABRIEEEEEEEEEEEEEEL. AWWWWWWWWWWWWWWWWWW. WIN, WIN, WIN(chesters!) \o/!
no subject
Nawet ja czasem potrzebuję trochę pomyśleć, choć na to nie wyglądam.
LOL DEAN. KOCHAM CIĘ.
Fajny jest ten fik, Carol, naprawdę. Becky jest przekochana i wydaje mi się, że ona i Dean Ci najlepiej wychodzą. Poza tym bardzo podoba mi się forma, to jest ta konfrontacja fragmentów fików z rzeczywistością (*klepie Becky po głowie* ^_^). I udało Ci się mnie zaciekawić fabułą i w ogóle. I jest humor i jest angst, osom!
Mam nadzieję, że będzie jeszcze troszkę więcej innych bohaterów, np. momentów Sammy'ego i Casa. Uwielbiam ich relację i wspólne biczenie na/nie rozumienie Deana. :DD
Enyłej - LOOOVE! Pisz więcej, stanowczo! I ten cliff, arghhhh!